Czas niezłych wróżb

Podsumowanie roku 2008 - co wynika z tego okresu "międzyepoki"?

Rok 2008 to był dziwny rok. Ta parafraza pierwszych słów „Ogniem i mieczem” dobrze oddaje charakter mijającego roku w polityce międzynarodowej. Mieliśmy do czynienia z bardzo typowym okresem przejściowym. Nie zapadały w mijającym roku żadne ważne decyzje, natomiast objawiły się tendencje i pojawili się ludzie mogący w najbliższych latach zmieniać oblicze światowej polityki.

Zawsze przy okazji podsumowań robi się różne rankingi: najważniejsze wydarzenie, najważniejszy człowiek i tak dalej. Przyznam, że bałbym się udzielać zbyt jednoznacznych odpowiedzi. Więcej, jestem przekonany, że najważniejsze mogą okazać się rzeczy i wydarzenia, które umknęły uwadze światowych mediów. Może są to jakieś zdarzenia z dziedziny klimatu, bo kwestia tak zwanego globalnego ocieplenia jest jednym z najważniejszych, a może i najważniejszym tematem mijającego roku.

Koc na lodowiec

W Poznaniu właśnie skończyła się olbrzymia światowa konferencja klimatyczna. A jej obrady przypominały mi spotkanie murzyńskich szamanów wywołujących deszcz. Bo czytając o tak zwanym globalnym ociepleniu, kiedy to gazety nas straszą na przemian zamianą Polski w pustynię i zatopieniem Żuław, a dwa dni później ze śmiertelną powagą informują, iż w wyniku ocieplenia nastanie nowa epoka lodowcowa, dochodzę do wniosku, że nam się w głowach poprzewracało. Dodam, że nie mam wystarczającej wiedzy chemicznej czy klimatologicznej, by specjalistom nie wierzyć. Ale porównanie do gromady szamanów spluwających przez lewe ramię, aby sprowadzić deszcz, wynika zgoła z czegoś innego. Oto doszliśmy do wniosku, że jako ludzkość jesteśmy w stanie sprowadzić na ziemię zmiany klimatyczne. Zamykamy fabryki, w sposób niesłychanie kosztowny walczymy z emisją dwutlenku węgla, próbujemy stosować paliwa odnawialne. A wszystko to pod hasłem ocalenia Ziemi przed zmianą klimatu. Kiedy nieliczni rozsądni uczeni powiadają, że w istocie nie mamy wielkiego wpływu na zmiany klimatyczne, a co więcej, razem z naszymi superkomputerami i tysiącami instytutów naukowych nie bardzo jesteśmy w stanie zrozumieć mechanizmy tych zmian, są natychmiast zakrzykiwani przez klimatyczne lobby. Lobby mające zamiar przy pomocy czarów zmienić ziemski klimat. Klimat pozostający w kompetencji (by użyć modnego w polityce określenia) Pana Boga. Okazuje się bowiem, że całe nasze zanieczyszczanie klimatu nie może się równać z jednym porządnym wybuchem wulkanu. A klimat się zmienia... bo się zmienia, bo zmieniał się setki razy w historii. W końcu niedawno, bo w XIV wieku w Wielkopolsce znakomicie udawała się winorośl, a trzysta lat później mrozy były takie, że po Bałtyku podróżowano saniami, zaś na lodzie skuwającym morze stawiano przydrożne karczmy. O samochodach, spalinach i efekcie cieplarnianym jakoś nikt wtedy nie słyszał.

Oczywiście ekologia ma sens. Każdy, kto pamięta smród spalin na ulicach kilkanaście lat temu potwierdzi, że obowiązek instalowania katalizatorów poprawił jakość naszego życia. Podobnie jak wykorzystywanie energii słonecznej czy wiatrowej może zabezpieczyć dla następnych pokoleń trochę kopalin zużywanych do produkcji energii. Ale nie róbmy tego wszystkiego pod hasłem ratowania Ziemi, przed zagładą którą jej przygotowujemy, bo jest to niczym nieuzasadniona pycha. Koniec świata to kompetencja Najwyższego, a nie nasza. I jeszcze jedno. Obok szamanów w dziwacznym tańcu zamawiających deszcz, uczestniczy cała gromada złodziei i naciągaczy. Nawiązując do metafory, są to sprzedawcy parasoli, którzy przekonują uczestników szamańskiego tańca do konieczności ochrony przed nadchodzącą na pustyni ulewą. Inaczej mówiąc, mamy do czynienia z lobby a to producentów trzciny czy rzepaku na biopaliwa, a to z fabrykami wiatraków itd. Zamiast przygotować się na możliwe zmiany klimatyczne udajemy, że im zapobiegamy, nabijając kabzę różnym proekologicznym firmom i pielęgnując złudzenie o naszej wszechmocy. Nie bez racji polski rząd uważa, że wprowadzone przez Unię Europejską limity emisji dwutlenku węgla są nieuczciwe, a koszty, które musielibyśmy ponieść, zwolnią rozwój. Weto, którym grozi premier Tusk, jest jak najbardziej uzasadnione. I równocześnie stanowi jedną z osi polskiej polityki mijającego roku.

Kryzys

Dziwny rok 2008 — powtórzę — był swego rodzaju polityczną „międzyepoką”. Wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych przyniosły zwycięstwo czarnoskórego Baracka Obamy. Z jednej strony jest to niebywały sukces polityki obywatelskiej integracji czarnoskórych mieszkańców USA. W końcu jeszcze 50 lat temu na południu Stanów Zjednoczonych panowała segregacja rasowa. Czarni nie mogli chodzić do tych samych szkół i lokali co biali. Pasażerowie podróżujący autobusem z północy na południe Stanów w chwili wjazdu na południe potulnie przesiadali się do tyłu, jeśli mieli „niewłaściwy kolor skóry”. Obama — bez względu na to, czego dokona — stanie się w USA tym, czym Wincenty Witos był w historii Polski. Premierostwo Witosa i jego rola głównego polityka w państwie przyspieszyły proces uobywatelniania chłopów. W Ameryce będą to, chciałbym wierzyć, Murzyni dotychczas stanowiący większość wśród przestępców i pensjonariuszy opieki społecznej.

Prócz tego Obama stanie przed szansą przebudowy amerykańskiej polityki. I wcale nie musi to być przebudowa zła z polskiego punktu widzenia. Ameryka będzie zapewne zwracała większą uwagę na prawa człowieka i zasady rządzące działaniami ich partnerów. Na dodatek jeszcze przed objęciem urzędu nowy prezydent wystąpił z programem robót publicznych wzorowanym na New Deal Roosevelta. Pewnie z kryzysem nie poradzimy sobie tak łatwo, i mechaniczne kopiowanie wzorów z przeszłości nie zagwarantuje sukcesu, ale kryzys finansowy stanowił kolejne z wydarzeń mijającego roku, które na nowo będzie porządkowało ład międzynarodowy.

Znów, podobnie jak w wypadku kwestii klimatycznej, można powiedzieć, że nasza niebywała pycha i mentalność konstruktorów wieży Babel zawiniła najbardziej. Ignorując prawa ekonomii, żyliśmy od dłuższego czasu w przekonaniu, że zasada cyklów ekonomicznych hossy i bessy dotyczyła ludzi w przeszłości, ale nie nas. Kryzys wybuchł, kiedy okazało się, że pieniądz musi mieć pokrycie w realnej pracy i realnie wytworzonych dobrach i usługach, a nie może być produktem spekulacyjnej inżynierii finansowej. W spowolnieniu gospodarki nie ma niczego niezwykłego. I wbrew głupotom wygadywanym przez fałszywych proroków nowej lewicy nie jest dowodem na chorobę, lecz na zdrowie kapitalizmu, który zdołał odrzucić bańkę spekulacji i nasze działania gospodarcze sprowadzić do rozmiarów realnych. Tak jak choroby są nieodłączną częścią ludzkiego życia, tak kryzysy są częścią gospodarki. Koniec kropka. Co nie znaczy, że walka ze zjawiskami kryzysowymi nie będzie organizowała światowej polityki w najbliższych miesiącach, a może i latach.

Na razie wygląda na to, że kryzys najmniej dotyka producentów realnych dóbr i usług (np. Chiny i Indie), a najbardziej będące dotąd symbolem sukcesu gospodarki żyjące ze spekulacji finansowych (klinicznym przykładem jest tu Islandia). W naszym sąsiedztwie kryzys dotknie Rosję, która żyje ze sprzedaży surowców, i Ukrainę zbyt mocno przywiązaną do gospodarki rosyjskiej. Skutki polityczne mogą być groźne.

Wielki kryzys lat 30. XX wieku wyniósł do władzy i niebywałej potęgi faszyzm i komunizm. Teraz wypada z tego doświadczenia korzystać, aby fałszywi prorocy gospodarki nie wypłynęli na kryzysie, próbując nas na siłę uszczęśliwiać nadmiernie prostymi receptami na powszechne szczęście i dobrobyt.

„Międzyepoka” po polsku

Kolejny sygnał „międzyepoki” nadszedł w minionym roku z Rosji. Władimirowi Putinowi udała się sztuka dla polityka niezwykle trudna. Odszedł i pozostał równocześnie. Że odszedł, to dobrze, bo dzięki temu Rosjanie przyzwyczajają się do normalnych, obowiązujących w świecie demokratycznym procedur. Ta decyzja bez wątpienia będzie uznana za jedną z zasług Władimira Putina. A to, że został, bo jako premier skupił w swoich rękach najsilniejszą realną władzę? Tu już kwestia jest mniej jednoznaczna. Objecie urzędu prezydenta przez następcę Putina, Dimitrija Miedwiediewa wzbudziło nadzieje na liberalizację rosyjskiej polityki. Nic takiego się nie stało. Symbol opresji systemu — Michaił Chodorkowski nadal siedzi w więzieniu. Jego współpracownicy traktowani są w sposób wręcz nieludzki. A państwo rosyjskie wdało się w wojnę z Gruzją i podjęło niebywale groźną politycznie próbę rewizji granic przez uznanie pseudoniepodległości Osetii Południowej i Abchazji. Wraz z uznaniem niepodległości Kosowa oznacza to, że obowiązujący od II wojny światowej dogmat nienaruszalności granic na obszarze szeroko rozumianej Europy został podważony. Skutki mogą okazać się opłakane. Wygląda na to, że prezydent Miedwiediew podjął tę decyzję osobiście, po to by przekonać do siebie rosyjskich wojskowych, mających stanowić zaplecze jego prezydentury. Pozornie próba zastąpienia KGB przez Armię Czerwoną jest ewolucją we właściwym kierunku. Ale tylko pozornie. W istocie, nie mając pieniędzy na nowe zabawki dla wojskowych (patrz część pt. „Kryzys”), Miedwiediew ryzykuje dopuszczenie do niekontrolowanych agresywnych zachowań elity wojskowej i zachwianie względną stabilnością olbrzymiej, ale wciąż bardzo słabej i biednej Rosji.

Mijający rok to również rok olimpiady w Pekinie, mającej stanowić rozgrzeszenie i dowód międzynarodowej akceptacji dla totalitarnych rządów z Pekinu. Igrzyska stały się raczej dowodem podziwu świata dla chińskiej skuteczności w gospodarce i organizacji imprez masowych, ale przypomniały też o tragedii Tybetu. Ostatnim akordem minionego roku stało się spotkanie liderów Unii Europejskiej z Dalaj Lamą w Gdańsku. Spotkanie, które było swego rodzaju ekspiacją za cisze panującą podczas olimpiady.

W polskiej polityce mijający rok był czasem normalizacji. Zaczęliśmy — co jest wielką zasługą tandemu Tusk — Sikorski — uczestniczyć w normalnej, nieefektownej grze kompromisów stanowiącej podstawową tkankę polityki Unii Europejskiej. Wynegocjowaliśmy przyzwoitą umowę z Amerykanami o tarczy antyrakietowej i podjęliśmy udaną próbę odbudowy pozycji Polski jako lidera regionu Europy Środkowej. To całkiem sporo. Ale jednocześnie obserwujemy — chyba zbyt biernie — jak Ukraina odpływa od Europy i ciągle nie potrafimy znaleźć dobrego klucza do otworzenia zamkniętej Białorusi Aleksandra Łukaszenki. Polska polityka jest bardziej nudna, ale skuteczniejsza niż w ostatnich latach. Jej największą słabością pozostaje bezwład intelektualny zaplecza polityki zagranicznej. Bez strategii daleko nie ujedziemy w roku 2009, który zapowiada się jako dalszy ciąg okresu przejściowego, ale jako rok kryzysowy będzie testem skuteczności państw.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama