Warto mądrze pomagać

Kilka lat temu wywołał szok wśród wiernych, ustawiając w środę popielcową na środku świątyni rower do ćwiczeń. Chyba niemal wszystkim Polakom znany jest z akcji Szlachetna Paczka

Kiedy idziesz na zakupy, szukasz tylko kluczy, żeby zamknąć wóz, a kiedy wracasz – to najpierw musisz znaleźć samochód, potem go otworzyć znalezionymi wcześniej kluczami. Pod górkę! Bez klucza ani rusz. Z wiadomych względów wszystko u nas jest zamykane i kończy się to oczywiście bezustannym szukaniem. Kluczy, rzecz jasna. (...)
Najgorzej, jak zginie nam Miłość. Jeśli kiedyś znajdzie się na właściwym miejscu, we właściwej kieszeni – będziemy żyli w pokoju. Wystarczy sięgnąć ręką i już jest. Tam, gdzie powinna, spokojnie sobie jest. Co zrobić, żeby pamiętać i trzymać ją na właściwym miejscu? Klucz do niej jest bardzo prosty i zabytkowy. Ma 2000 lat.

(fragment bloga s. Małgorzaty Chmielewskiej)

Warto mądrze pomagać

Kilka lat temu wywołał szok wśród wiernych, ustawiając w środę popielcową na środku świątyni rower do ćwiczeń. Wierni w osłupieniu patrzyli, jak ksiądz Jacek w ornacie wchodzi na przyrząd i zaczyna ćwiczyć. Chciał w ten sposób wytłumaczyć, że Wielki Post nie jest okresem, w którym ludzie przychodzą do kościoła, by się żalić. „W Wielkim Poście trzeba ćwiczyć” − podkreśla. Trzeba pracować nad naszymi słabościami.

Ksiądz Jacek Stryczek − śmiało można powiedzieć, że to jeden z najbardziej rozpoznawanych i charyzmatycznych polskich duchownych. Showman, choć to… katolicki ksiądz. Znany z niekonwencjonalnych działań i zaskakujących happeningów. To on postawił konfesjonał przed krakowską galerią handlową, zapalił świeczki przed budynkiem warszawskiej giełdy, by każdy odnalazł światło i zainwestował w siebie. Od kilku lat jest też duszpasterzem ludzi biznesu − wychowuje i uczy mądrze, jak pomagać innym. Prowadzi blog, wygłasza kazania multimedialne, prowokuje. Do tego stopnia, że kiedyś zastanawiał się, czy miałby szansę zostać szefem polskiej lewicy. Wie, że nie może pełnić funkcji politycznych, ale swoim oświadczeniem prowokował − chciał wywołać debatę na temat przyszłości tej partii. Ksiądz Jacek jest również pomysłodawcą Ekstremalnej Drogi Krzyżowej, zorganizował także Drogę Krzyżową dla pracowników korporacji.

Jego Stowarzyszenie „WIOSNA” od 2001 roku organizuje ogólno­polską akcję „Szlachetna Paczka” oraz „Akademię Przyszłości”, czyli program edukacyjny dla dzieci. Niektórzy mówią, że to świr, ale taki pozytywnie zakręcony. A on? Zupełnie się nie obraża.

Tak podsumowuje swoje działania: „Dawanie jest czymś naturalnym, opłaca mi się, bo więcej szczęścia jest w dawaniu aniżeli w braniu”. Lista tych, którym ksiądz kiedyś coś „dał”, sukcesywnie się wydłuża. Pomaga ubogim, wielodzietnym rodzinom, ludziom niepełnosprawnym, starszym i samotnym, niezamożnym lub całkiem ubogim studentom, dzieciom z problemami szkolnymi, osobom chorym, a także Polonii na Ukrainie. Do tego pełni posługę kapłańską. Całkiem sporo obowiązków jak na jednego człowieka.

Po pierwsze działać

Chyba niemal wszystkim Polakom znany jest z akcji „Szlachetna Paczka”. Organizuje ją powołane przez niego Stowarzyszenie „WIOSNA”, które ma już ponad 10 tysięcy wolontariuszy. Do tego dochodzi blisko 200 tysięcy osób zaangażowanych w najróżniejsze akcje. „Tysiące możliwości jest wokół nas, ale boimy się zostawić to, co wygodne, to, co już poznane i ujarzmione. Biznes to nieustające ryzyko; tylko ci, którzy je ponoszą, osiągają szczyty. Tylko czym jest ryzyko w kontekście Ewangelii?” – pyta retorycznie.

Spotykamy się na krakowskim Podgórzu, gdzie od kilku lat szefuje parafii pod wezwaniem św. Józefa przy Rynku Podgórskim. Ksiądz nieco się spóźnia, bo wraca z joggingu. Jacek Stryczek jest bardzo wysportowany. Czarne „trykoty”, które ma na sobie, jak na biegacza, kolarza albo wspinacza przystało, są niezbędne do treningu. Jest bez koloratki, ale nie dlatego, że chce się ukrywać, nie unika jej, jak niektórzy duchowni, kiedy idą „na miasto”. Po prostu trening to trening.

To właśnie w tym kościele kilka lat temu wywołał szok wśród wiernych, ustawiając w środę popielcową na środku świątyni rower do ćwiczeń. Wierni w osłupieniu patrzyli, jak ksiądz Jacek w ornacie wchodzi na przyrząd i zaczyna ćwiczyć. Chciał w ten sposób wytłumaczyć, że Wielki Post nie jest okresem, w którym ludzie przychodzą do kościoła, by się żalić. „W Wielkim Poście trzeba ćwiczyć” − podkreśla. Trzeba pracować nad naszymi słabościami.

Nie wszystkim odpowiada jego nowatorski sposób głoszenia Ewangelii czy wygłaszania kazań. Ale tych kręcących nosem jest coraz mniej. Rower to tylko jedno z jego narzędzi ewangelizacji.

Wszystkie jego happeningi

Podczas mszy akademickich nie raz do głoszenia kazań używał laptopa. Czasem wyświetla krótki film lub prezentację w PowerPoincie. Na pomysł wykorzystania nowoczesnych technik wpadł w czasach, kiedy w jednej ze szkół prowadził lekcje religii, podpatrywał zachowania nastolatków i zobaczył, że podobny sposób katechezy można zastosować w kościele. W czasie rekolekcji dla studentów do objaśnienia przypowieści o miłosiernym ojcu użył monet, które rzucił na podłogę. Skąd te pomysły? Czytał podręczniki o reklamie, skończył podyplomowe studia public relations. Przełożeni dotąd głośno tego nie komentują, co odbiera jako ich przychylność. Myślę, że teraz, w epoce papieża Franciszka, jego „akcje” mogą tylko iść w górę. Bo czy w nawracaniu ludzi nie liczy się właściwie skuteczność?

Studenci są tym zachwyceni. Wiedzą, że szukanie Boga jest związane z pracą nad sobą, są chętni do wysiłku i rozwoju. Zresztą podobne rzesze wiernych przyciąga do siebie coraz więcej księży pracujących w Polsce z młodymi ludźmi. Sukcesy odnoszą ci, którzy po pierwsze umiejętnie mówią o ich problemach, posługując się językiem młodzieży, a po drugie nie obiecują nic poza wysiłkiem nad samym sobą właśnie.

Stryczek, aby przypomnieć o tym, że rozpoczął się adwent, ustawił kiedyś przed jedną z krakowskich galerii handlowych konfesjonał. Nie spowiadał. Przypominał tylko, że adwent to czas duchowego przygotowania do świąt, ponieważ zbyt często zapominamy o najważniejszym. Próbował pokazać, że okres przedświąteczny to nie tylko skomercjalizowany do granic absurdu czas zakupów, ale przede wszystkim czas przygotowań do narodzin Boga. Oczywiście nie brakowało takich, którzy uważali, że był to tylko gest medialny, obliczony na rozgłos. Może i tak było, ale czy sfera medialna nie jest dzisiaj niezwykle ważna! Bez tego nie dotrze się do ludzi, szczególnie młodych. Ksiądz Stryczek zastosował tę samą metodę, którą na każdym kroku stosują wszyscy chcący coś dzisiaj sprzedać, przyciągnąć klientów – jednym słowem, zainteresować nas produktem. Od kilku lat o potrzebie takiej osobistej narracji mówi specjalista od wizerunku Eryk Mistewicz – jednak robi to głównie do polityków i dziennikarzy. A on – ksiądz – czy osiągnął swój cel? Trzeba odpowiedzieć na pytanie, czy ludzie go zauważyli i czy to „kupują”. Życie pokazało, że miał sporo racji.

Środa popielcowa. Mieszkańcy Krakowa mogli dzięki niemu spróbować chleba z popiołem. Swoją akcję zorganizował przy budce z kebabem. Chciał przypomnieć, że od czasu do czasu trzeba oczyścić nie tylko ciało, lecz także umysł i ducha.

A w Warszawie? Nie będąc artystą po ASP, przygotował instalację przed wejściem do warszawskiej Giełdy Papierów Wartościowych, tym razem jako duszpasterz ludzi biznesu. W butach ustawionych jakby w kolejce (sam przyniósł swoje własne buty, w których wszedł na Mont Blanc) kilkudziesięciu młodych ludzi zapaliło świece i napisało: „Zobacz siebie w innym świetle”. Tym razem chodziło o to, by zobaczyć „swój biznes jako inwestycję w siebie, bo przecież pieniądze przemijają, połyka je chociażby krach na giełdzie”.

Wszystkie inne happeningi przebiło chyba ogłoszenie, że chce zostać szefem lewicy! Wysłał nawet list motywacyjny i swoje CV do siedziby SLD.

„Ostatnio w mediach toczy się dyskusja, kto zostanie szefem polskiej lewicy. Pomyślałem, że i ja jako społecznik, wrażliwy na krzywdę i obyty z mediami człowiek, mógłbym stanąć na czele polskiej lewicy. Zastanawiam się tylko, czy moja wiara w Boga nie będzie w tym przeszkadzała” – wyjaśniał z ironicznym nieco uśmiechem na twarzy.

Pomysłem księdza zachwycił się nawet szef krakowskiego SLD. Ale ksiądz Jacek chciał jedynie sprowokować ludzi do dyskusji o lewicowości i jej zatraconych ideałach.

Skąd to się wzięło?

Kiedy był jeszcze duszpasterzem u świętej Anny, przychodziło do niego wiele osób, aby porozmawiać, szukać pomocy. „Drzwi niemal się nie zamykały” – wspomina. W zasadzie cały swój dzień spędzał na rozmowach z potrzebującymi. Przerwy miał może tylko wtedy, kiedy się modlił. Spotykał się właściwie wyłącznie ze studentami. I w końcu przyszła refleksja, że żyjąc w takim zamkniętym świecie, przestaje być wiarygodny dla innych, bo nie zna ich trosk i problemów. Dlatego zaczął pracować poza parafią. Chciał trochę odetchnąć, a po trosze sprawdzić się na innym polu.

Odkrył na nowo siebie, dostrzegł, że najlepiej czuje się na ulicy. Wtedy może porozmawiać z ludźmi, zobaczyć życie z innej perspektywy. Chodzi, jeździ na rowerze, nigdy nie używa samochodu. Uczył się rozmawiać z żebrakami, bezdomnymi, życiowymi nieudacznikami. To doświadczenie przydało mu się, kiedy założył Stowarzyszenie „WIOSNA”, zachęcające do pomocy potrzebującym. Dzięki temu teraz wie, że każdy ma szansę. A dlaczego z niej nie chce skorzystać? Uważa, że ludzie po prostu nie lubią się wysilać. Także psychicznie, żeby odbić się od totalnego dna, w jakim się znaleźli. On znajduje radość w pomaganiu im i odnalezieniu miejsca odbicia.

„Pasjonuje mnie pomaganie ludziom. Staram się w tym być jak najlepszy, rozwijać zarówno skalę, jak i jakość mojego działania. Czuję satysfakcję, gdy ktoś, kto był bezradny, teraz radzi sobie w życiu. Chciałbym pomóc jeszcze większej liczbie osób”. To fragment z jego deklaracji „chęci przystąpienia” do SLD.

„Lewicowość przestała już być społeczna, ona stała się modna” − mówi. „Dziś problemem lewicy nie jest nieradząca sobie z życiem uboga rodzina bez perspektyw albo rozwarstwienie społeczne i coraz głębszy podział na lepszych i gorszych, czy dostępność do wiedzy dla wielu dzieci z patologicznych rodzin. Lewicowe partie dbają o symbol w publicznej przestrzeni lub o związki partnerskie”.

Poprzez zgłoszenie na szefa SLD ksiądz chciał wywołać dyskusję, co tak naprawdę znaczy być lewicowcem, czym jest wrażliwość społeczna, jak powinna wyglądać nowoczesna pomoc ubogim. „Postrzegam siebie jako społecznika, ale i myśliciela. Szukam idei i wprowadzam ją w życie” – mówi Stryczek. Sprowokował go ostatni wybuch antyklerykalizmu. Życzyłby lewicy, by zrobiła dla biednych tyle, co Kościół katolicki.

Analizując swoje życie, mówi tak: „Jestem przede wszystkim wrażliwy. Praktycznie całe moje dorosłe życie poświęciłem na działania wynikające z wrażliwości”.

Przyznaje: „Od mojego nawrócenia zaczęło się też moje zaangażowanie społeczne”. A więc od początku.

Od korzeni

Jacek Stryczek mówi, że jego życie dzieli się na trzy etapy. Pierwszy – do dwudziestego roku życia, kiedy to doznał gwałtownego nawrócenia z katolicyzmu typu „jestem w kościele jak wszyscy, bo wypada i trzeba”, na katolicyzm, w którym serce płonie ogniem. W Ewangelii ten rodzaj przemiany nazywa się „powtórnymi narodzinami”. Nawrócenie było na tyle gorliwe, że jeszcze jako student Akademii Górniczo-Hutniczej, w wyniku ciągłego postu schudł 20 kilogramów. W kawalerce, w której mieszkał, spał na podłodze, dla ascezy.

Etap drugi nadszedł dziesięć lat później, gdy już po święceniach odkrył, że jego powołaniem jest dawanie miłości na co dzień. Działał metodą prób i błędów. Na wiele sposobów pomagał bezdomnym. Czasem źle. Z rozczarowań i towarzyszących im przemyśleń wyłonił się etap trzeci – Stowarzyszenie „WIOSNA” i jego koncepcja działania. „Trzeba tak kochać, żeby nie krzywdzić miłością. Co z tego, że ja dam z siebie wszystko, skoro druga osoba weźmie i koniec. A chodzi o to, by obdarowany oddał dobro dalej. Dlatego jestem wielkim przeciwnikiem dawania pieniędzy żebrakom. Im trzeba pomóc, ale w inny sposób”.

Zanim skończył Papieską Akademię Teologiczną w Krakowie, został magistrem wibroakustyki na Wydziale Mechanicznym AGH. Dzięki temu, że przez pięć lat uczono go tam, jak być pracowitym i systematycznym, w seminarium praktycznie nic nie robił. „Uczyłem się i modliłem”. Po skończeniu teologii od razu chciał się sprawdzić. Jako pierwszą wspomina fascynującą pracę w krakowskim Bieżanowie. „Po półtora roku zostałem diecezjalnym duszpasterzem akademickim”. W Bieżanowie wypatrzył go ksiądz Kazimierz Nycz, obecnie kardynał i metropolita warszawski. Zobaczył zapał do pracy.

Naukę na AGH, pasma ćwiczeń i egzaminów wspomina jako ciężką pracę nad sobą i swoją osobowością, które to wysiłki dały owoce właśnie wtedy, gdy zostawał księdzem. „Po latach widzę to coraz wyraźniej: to było mocne kształtowanie charakteru i sposobu myślenia. Bez AGH nie byłbym tym, kim jestem dzisiaj”. To, co odróżnia go w moim odczuciu od pozostałych działaczy społecznych czy księży, to twardość i bycie nieugiętym w osiąganiu zamierzonego celu.

Ale skąd aż tak mocna potrzeba niesienia dobra? Obudziła się w nim, kiedy miał piętnaście, może szesnaście lat. Był to okres dojrzewania, przeobrażania się z chłopca w młodego mężczyznę. Postanowił znaleźć szczęście. Ale jednocześnie, szukając go, czuł, że musi kierować się prawdą. Szukanie szczęścia stało się jego pomysłem na życie. Podglądał kolegów, obserwował, co im daje szczęście.

„Zauważyłem – mówił w jednym z wywiadów – że wszyscy koledzy, którzy wyglądali na szczęśliwych, mieli jakieś radia i magnetofony, a ja nie. Wydawało mi się, że jak sobie kupię dobrej klasy sprzęt, to też będę szczęśliwy. Udało mi się. Ale nie dał mi on szczęścia, wobec tego kupiłem trochę lepszy. Później jeszcze coś lepszego – wieżę, ale też bez skutku”. Więc ruszył z kolegą do Sosnowca, oddalonego o 50 kilometrów od Libiąża, z którego pochodzi. Weszli do sklepu, w którym sprzedawano najlepszy sprzęt w okolicy. Ale oczywiście mowa o czasach, w których towar nie leży i nie czeka na klienta. Sam pamiętam, jak na początku lat osiemdziesiątych jeździłem po wymarzone kolumny z Warszawy aż do Wrześni. Wprawdzie nie udało się kupić kolumn, ale kiedyś przywiozłem adapter! Młody Jacek wraz z kolegą również musieli przez kilka miesięcy − i to codziennie! − jeździć tam, żeby potwierdzić swoją obecność na kolejkowej liście. Kto nie „odhaczył się” każdego dnia, ten wylatywał na koniec! Kiedyś nawet mieli wypadek po drodze, ale i to nie przeszkodziło im w dotarciu do sklepu. Sprawdzili listę. Niestety, kilka dni później generał Wojciech Jaruzelski wprowadził stan wojenny i rozwiązano kolejkę... Wtedy zrozumiał, że posiadanie rzeczy to nie jest to, o co chodzi w życiu, i przestał się tym tematem zajmować.

Szczęście próbował znaleźć również w życiu towarzyskim, ale to nie było to. Po latach przyznaje: „Myślę, że już wtedy moja droga była dla wielu niezrozumiała, chociaż oczywiście nie tak bardzo jak teraz”. I wówczas, ktoś powie: „przypadek”, inni nazwą to Opatrznością, kiedy wracał do domu z jednej z nocnych eskapad, stanął przed kapliczką i pierwszy raz w życiu spontanicznie się pomodlił, mówiąc: „Boże, nie znajduję szczęścia, może ono jest w Tobie?”. Rok później znalazł swoje szczęście. Pamięta, że był to pierwszy rok jego studiów na AGH, dostał propozycję, by pomóc pewnej starszej kobiecie. Dziś wie, że spotkanie z panią Anią było przewrotem w jego życiu. Pani Ania była scenografem teatralnym. Przeżyła wypadek, w którym złamała kręgosłup, poruszała się w gorsecie. Ostrożnie. Nie schylała się, bo gdyby się wywróciła, bez pomocy nie była w stanie się podnieść. Jego pomoc początkowo ograniczała się do wypastowania podłogi i napalenia w piecu. Zajęcia w jej domu tak bardzo się różniły od tych, które wykonywał dotychczas jako silny młody mężczyzna. Przyznaje, że już po pierwszej wizycie po raz pierwszy w życiu poczuł się człowiekiem szczęśliwym. Pierwszy raz sam coś komuś dał. Dziś już to wie, że więcej szczęścia jest w dawaniu niż w braniu. Ta przyjaźń z panią Anią trwała dziesięć lat. Obie strony znajdowały przyjemność w byciu z sobą. I obie strony coś sobie dawały. On pomagał, ona uczyła go francuskiego.

To był też czas intensywnego dojrzewania do kapłaństwa. Oprócz poświęcenia dla innych i ascezy studiował również Biblię. „Zaobserwowałem, że aby się całkowicie zmienić, człowiek potrzebuje dwóch lat” – mówi. Dlaczego? Ponieważ właśnie po dwóch latach takiego wewnętrznego oczyszczania sam stanął przed wyborem, czy założyć rodzinę, czy zostać księdzem. Wybrał to drugie.

Warto mądrze pomagać

Jest to fragment książki:

Warto być dobrym

Wydawnictwo M
ISBN: 978-83-7595-829-4

opr. aś/aś

« 1 »
Załączone: |
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama