Kompromis egoistów

Po szczycie Unii Europejskiej (06.2007)

Na niemiecką prezydencję oczekiwano w Unii Europejskiej z nadzieją, że stanie się okresem przełomowym w historii Wspólnoty. Pomimo deklarowanej gromko równości państw członkowskich, najważniejsze sprawy dla Europy starano się załatwiać w okresie prezydencji państw z „grubej piątki" (Niemcy, Francja, Wielka Brytania, Włochy, Hiszpania).

Zresztą sami Niemcy deklarowali niesłychanie ambitne cele swojego przewodnictwa. Zamierzali załatwić przynajmniej dwie sprawy: doprowadzić do podpisania nowej umowy Unia-Rosja oraz do uchwalenia traktatu konstytucyjnego. Plan ambitny, ponieważ obie sprawy budziły i budzą w Europie sporo kontrowersji. No, ale dla kanclerz Angełi Merkel i rządzącej Niemcami wielkiej koalicji chadeków i socjalistów sukces prezydencji stał się miernikiem zdolności do budowania trwałej pozycji przywódczej Berlina w Europie.

Kiedyś o Unii Europejskiej mówiono, że jest wozem ciągniętym przez niemieckiego konia, którym powozi francuski woźnica. Po rozszerzeniu okazało się, że nie wystarczy jednego konia do uciągnięcia europejskiego wozu. A już wcześniej, kiedy niemiecki perszeron zyskał twarz Gerharda Schroedera, wyraźnie miał ochotę zająć miejsce woźnicy na koźle.

Wizja pani kanclerz

Angela Merkel przyhamowała nieco proces renacjonalizacji polityki niemieckiej, ale nie zamierzała rezygnować z samodzielności politycznej Berlina, a samodzielność polityczna największego i najsilniejszego gospodarczo państwa oznacza jego dążenie do pełnienia roli przywódczej. O ile jednak Schroeder chciał potęgę Niemiec budować na sojuszu z Rosją i walce z obecnością Ameryki w Europie, o tyle jego następczyni szybko zdała sobie sprawę, iż Moskwa jest partnerem mało stabilnym w swoich sympatiach, a na dodatek za słabym ekonomicznie, żeby pełnić rolę głównego partnera Niemiec. Nie zamierzając przekreślać dorobku swojego poprzednika (nie zrezygnowała na przykład z budowy gazociągu pod Bałtykiem), równocześnie nie miała najmniejszego zamiaru umierać za Putina. Stąd zablokowanie przez Polskę negocjacji nad umową Unia-Rosja, chociaż prestiżowo bolesne, nie było dla Niemców rzeczywistym problemem. Ot, po prostu uniemożliwiło rosyjskiemu prezydentowi odbycie jeszcze jednego triumfu i pokazanie swoim obywatelom przed wyborami, jak bardzo jest szanowany (co w rosyjskim myśleniu oznacza budzący strach) w Europie.

Pani Merkel postawiła jednak na Europę i odbudowę sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi. Ameryka osłabiona astronomicznymi kosztami wojny w Iraku i zmęczona samotnym globalnym przywództwem przyjęła ofertę z radością. Europa zaś, szczególnie ta biedniejsza, stojąca w kolejce po unijne dotacje, ucieszyła się, iż Berlin radykalnie nie obetnie swoich wpłat do brukselskiej kasy. A co za tym idzie, z uwagą wsłuchiwała się w deklaracje dotyczące priorytetów prezydencji Niemiec.

Polski problem

W obu wypadkach na drodze stanęła Polska. Blokując przyjęcie mandatu negocjacyjnego wobec Rosji, jak już powiedziałem, zrobiliśmy Niemcom pewną niedużą przykrość. Ponieważ jednak nasze weto było odwołaniem się do europejskiej solidarności wobec partnerów zewnętrznych Unii i do konieczności brania pod uwagę interesów krajów „nowej UE", odłożono sprawę umowy do lamusa. Niemcy wiedzieli przy tym, że wzmocni to ich pozycję w walce o sprawę dla nich ważniejszą, czyli traktat konstytucyjny. Ale w ostatnich dniach prezydencji zawisła nad nimi i w tej materii groźba porażki. Bo Polacy zapowiadali, że nie dopuszczą do otworzenia tak zwanej konferencji międzyrządowej, jeśli pani Merkel będzie się upierała przy systemie podwójnej większości w głosowaniach w radzie Unii, i żądali poddania pod dyskusję tak zwanego systemu pierwiastkowego, sprawiedliwszego i bliższego w istocie tradycji unijnej niż podwójna większość.

Jaka Europa?

O istocie systemów głosowania i różnicach w sile poszczególnych państw powiedziano już tak wiele we wszystkich telewizjach i gazetach, że nie będę męczył czytelników „Przewodnika" powtarzaniem tych liczb. Rzadko natomiast zwracano uwagę na ideologiczne skutki utrzymania zasady podwójnej większości. Otóż nie chodzi tylko o siłę głosu poszczególnych uczestników gry przy brukselskim stole. Przyjęcie zasady, że o sile państwa decyduje liczba jego mieszkańców jest wpuszczeniem tylnymi drzwiami pomysłu na jedno państwo Europa. Bo nie wprost zapisuje się w ten sposób zasadę podmiotowości obywatela-Europejczyka w Unii. O ile bowiem dotychczas UE była konfederacją państw i to państwo dysponowało określoną w traktatach siłą, o tyle teraz siła państwa będzie zależała od liczby obywateli i prędzej czy później pojawi się postulat, aby za podmiot integracji uznać Europejczyka, rezygnując z niepotrzebnego pośrednictwa instytucji państw.

Krótkowzroczność egoizmów

Tego czynnika ideologicznego zdawali się jednak nie dostrzegać przywódcy europejscy. I na szczycie w Brukseli doszło do frontalnego zderzenia dwóch koncepcji. Czysto narodowych. Polskiej i niemieckiej. Mimo obustronnych deklaracji, że jest to starcie w walce o lepszą Europę, w istocie chodziło o interesy Warszawy i Berlina. Kanclerz Merkel zagrała niesłychanie twardo, obstając przy utrzymaniu systemu przyjętego w traktacie konstytucyjnym. Swoją drogą, mało kto zwrócił uwagę, że mając pełną gębę frazesów o europejskiej jedności i pogłębianiu integracji, liderzy Unii bez bólu zrezygnowali z tworzenia Ministerstwa Spraw Zagranicznych oraz z obowiązkowego charakteru Karty Praw Podstawowych, czyli czynników istotnie unifikujących Europę. Jak niepodległości bronili natomiast systemu głosowania, dającego przewagę Niemcom. Bowiem wpuszczając do Unii wizję „państwa Europa", zrobiono to tylnymi drzwiami. A frontowymi uroczyście weszła wizja dyrektoriatu europejskich mocarstw.

Polska karta

Niestety, do tej gry egoizmów narodowych dostroiła się Polska. Z ust naszej delegacji nie padło ani razu słowo „pierwiastek". Nie potrafiliśmy również, a chyba i nie chcieliśmy walczyć o rzecz w istocie najprostszą, czyli o otworzenie, ale nie przesądzanie dyskusji o systemie głosowania w Unii. Od początku wyciągnęliśmy tracący lekkim spryciarstwem plan, mający przedłużyć obowiązywanie korzystnego dla Polski systemu z Nicei do roku 2020. W ten sposób na dzień dobry osłabiliśmy swoją pozycję negocjacyjną, bo wyszliśmy z roli państwa zabiegającego o sprawiedliwą Europę, porzuciliśmy pozyskanych i potencjalnych sojuszników po to, aby ugrać mocniejszą pozycję przy ustalaniu dwóch kolejnych budżetów. No i dostaliśmy to, co w takich wypadkach się w Unii otrzymuje, czyli kompromis. System z Nicei będzie obowiązywał do roku 2014 (a potem przez 3 lata będziemy mogli prosić, by konkretne głosowania odbyły się według tego systemu). Potem wejdzie w życie bardzo dla Polski niekorzystna „podwójna większość".

Traktat bez Chrystusa

Jak to zwykle bywa, wszyscy uczestnicy brukselskiego szczytu wyjechali do domu i ogłosili, że odnieśli sukces. W istocie odpowiedź na pytanie o to, kto odniósł sukces, zależy od sposobu myślenia. Jeśli zakładamy, że UE się rozleci w niedługim czasie, to Polska jest zwycięzcą. Jeśli jednak traktujemy Europę jako inwestycję na dziesięciolecia, to wygrali Niemcy. Wygrali - dodajmy - jeszcze w jednym. Otóż wbrew deklaracjom przywódców decyzja o przyjęciu podwójnej większości zamyka drogę do Unii Turcji i Ukrainie. Potencjał demograficzny obu państw jest tak duży, że kluczowym argumentem przeciwko ich przyjęciu do Unii stanie się teraz przypominanie, iż byłyby w stanie zdominować państwa stanowiące trzon Unii.

I rzecz jeszcze jedna. Traktat przygotowywany przez konferencję międzyrządową prawie na pewno będzie traktatem bez Chrystusa. Opór przeciwko wpisaniu chrześcijaństwa jako źródła tożsamości europejskiej jest czymś, czego nie potrafię zrozumieć. Przecież nawet dla zajadłych eurofederalistów, a może przede wszystkim dla nich, kluczowym problemem powinna być konstrukcja jednolitej tożsamości europejskiej. A tej bez odwołania do korzeni chrześcijańskich i rzymskiego personalizmu zbudować się nie da.

Reasumując - w Brukseli zwyciężyła wizja niemieckiej Europy, a jedynym sukcesem Polski stało się jej niewielkie odsunięcie w czasie. Co oznacza jedno: zamiast zająć się budowaniem europejskiej solidarności i przygotowywaniem do dalszego rozszerzania Unii, będziemy musieli przygotowywać się do kolejnej rundy sporów o traktat europejski za 5-6 lat. Brak na szczycie brukselskim mężów stanu myślących o Europie, a nie tylko o wyniku najbliższych wyborów sprawił, iż następna generacja unijnych polityków rozpocznie z tego samego miejsca, w którym byli ludzie definiujący rolę Europy w roku 2001.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama