Pożytki z wojny na górze

Dlaczego polityka zagraniczna nie może być prowadzona wyłącznie przez dyplomatów

Polityka zagraniczna nie budziła większego zainteresowania polskiej opinii publicznej. Była dość powszechnie akceptowana i całkowicie wykluczona z debaty publicznej.

Wszystko to za zgodą obu stron: elit, które z irytacją reagowały na samo pojęcie „dyplomacji obywatelskiej", oraz obywateli, którzy widząc dział międzynarodowy w gazecie, szybko przerzucali strony, przechodząc do sportu albo plotek o Dodzie Elektrodzie. Niespodziewanie w ostatnich miesiącach polityka zagraniczna Polski stała się jednym z głównych tematów sporu politycznego.

Oś niezgody

Powodem jest oczywiście przekonanie głównych antagonistów naszej polityki: PO i PiS, że na tym polu mogą wygrać i pognębić swojego przeciwnika. Powszechna krytyka polityki minister Anny Fotygi sprawiła, że specjaliści od wizerunku nowego premiera Donalda Tuska uznali, iż na polu dyplomatycznym szef rządu może zyskać wizerunek męża stanu. Stratedzy PiS z kolei uznali, iż polityka zagraniczna jest tym obszarem, w którym prezydentowi będzie najłatwiej poszerzyć swoje kompetencje kosztem rządu. W ten sposób polityka międzynarodowa stalą się nagle jedną z osi polskiej debaty wewnętrznej.

Wbrew głosom krytyki, nawołującym do porzucenia tego sporu, uważam, iż dobrze się stało. Dla Polski polityka zagraniczna jest sprawą ważną. Być może ważniejszą nawet od budzących skrajne emocje sporów płacowych czy podatkowych. Powtarzałem na łamach „Przewodnika", iż nic nie jest jeszcze przesądzone w sprawie organizacji politycznej Europy i bezpieczeństwa Polski. Odbudowujemy naszą pozycję międzynarodową i klasa polityczna powinna mieć zarówno wsparcie obywateli, jak i świadomość, że decyzje zapadające dziś będą miały wpływ na miejsce Polski w świecie przynajmniej przez kilka najbliższych dziesięcioleci.

Zwrot ku Wschodowi

Piszę ten tekst w chwili, gdy trwają rozmowy premiera Tuska w Moskwie. Wypada więc zacząć od celów polskiej polityki na Wschodzie. Pierwszym i najważniejszym z nich jest oczywiście stabilizacja sytuacji. Konflikt na wschód od naszych granic zaowocowałby nieobliczalnymi konsekwencjami. Nie tylko grożąc wojną o wymiarze światowym. Nawet jeśli takiego zagrożenia by nie było, Polska musiałaby borykać się z problemem uchodźców, koniecznością uszczelniania granic i przeznaczenia ogromnej części publicznego budżetu na cele obronne. W bardziej długofalowej perspektywie oznaczałoby to, iż jesteśmy państwem niestabilnym i zagrożonym, a co za tym idzie, nieatrakcyjnym dla inwestycji.

Niemądrzy rosyjscy politycy zarzucający Polsce chęć destabilizowania Rosji powinni zadać sobie pytanie: jaki Polska miałaby w tym interes? Pozostaje jednak pytanie, czy pojęcie stabilizacji rozumiemy tak samo jak Rosjanie? Obawiam się, że nie. Rosja chce odbudować imperium i być - w wymiarze światowym - gwarantem spokoju w całej Europie Wschodniej (także w Azji Środkowej i na Kaukazie). Nasza recepta na stabilizację jest nieco inna. Chcemy, żeby Ukraina, Białoruś, Mołdawia i Gruzja jak najszybciej weszły do zachodnich struktur bezpieczeństwa i rozwoju, czyli do NATO i Unii Europejskiej. Jak najszybciej, to nie znaczy jutro, ale celem strategicznym polskiej polityki na Wschodzie powinno być stworzenie jasnej perspektywy członkostwa dla tych państw, jeśli spełnią kryteria rozwoju demokracji i - co nie mniej ważne - gospodarki.

I Wschód, i Zachód

Wymieniony przykład jasno wskazuje, że nie ma jakiejś mitycznej polityki wschodniej, jest to część ogólnej strategii polityki zagranicznej. Stąd niemądre jest licytowanie się, czy polski minister najpierw pojechał tam czy gdzie indziej. Bo wyjście z roli kraju granicznego Zachodu jest polskim interesem narodowym. I tylko ono zabezpieczy nasz rozwój na kilka pokoleń. Warto skorzystać z doświadczenia Niemiec. Nasi zachodni sąsiedzi gardłowali (i płacili niemałe pieniądze) za polskim członkostwem w UE i NATO. Niektórym w Polsce zdawało się wręcz, że Niemcy nas pokochali. Nic z tego. To było po prostu realizowanie ich dobrze pojętego interesu narodowego. Do niedawna Niemcy były państwem granicznym, musiały swoją politykę podporządkowywać strategii całego Zachodu. Dziś, kiedy leżą w środku stabilnej, bogatej i spokojnej Europy, mogą z jednej strony realizować politykę półmocarstwa, a z drugiej skoncentrować się na rozwoju gospodarczym. Z tego powodu nie możemy zrezygnować z naszej polityki wobec Ukrainy i innych wschodnich sąsiadów. A szczególnie nie możemy zgodzić się na neoimperializm Rosji. To nie jest kwestia uczuć, tylko interesów. Aby te interesy skutecznie realizować, musimy budować jak najsilniejszą pozycję Polski w relacjach z USA i Europą.

Dla własnego bezpieczeństwa

Kiedy pytamy, dlaczego nasi żołnierze jadą do Afganistanu, Czadu czy Iraku, to warto sobie odpowiedzieć: - jadą w dwóch celach. Po pierwsze, by bronić wartości demokratycznych, które są jedną z istotnych legitymacji polskiej pozycji w świecie. Po drugie (a w istocie po pierwsze) - po to, by nasi sojusznicy w razie zagrożenia Polski interweniowali w Europie.

Bez amerykańskiego parasola bezpieczeństwa Europa, a zwłaszcza Europa Środkowa, jest całkowicie bezbronna. Ryzykując życie na pustyniach Iraku, nasi żołnierze w istocie ryzykują je dla spokoju Polski. Jakby to patetycznie nie zabrzmiało, to właśnie tak jest. Jedną z największych słabości poprzedniego rządu było anachroniczne rozumienie polityki jako czystej gry antagonizmów i interesów narodowych. A dokładniej brak zrozumienia dla roli organizacji międzynarodowych w tej grze interesów. Bo współczesna polityka jest straszliwie skomplikowana i skomercjalizowana. Aby osiągnąć swoje cele, musimy dysponować stabilnym poparciem w Unii Europejskiej i NATO. To zaś zbudować możemy przede wszystkim w oparciu o region.

Polska - wbrew powszechnej opinii - jest na przykład krajem dość bezpiecznym energetycznie. Chyba najlepiej zabezpieczonym w całej środkowej Europie. Ale bezpieczeństwo energetyczne musimy traktować jako zobowiązanie regionalne. Ponieważ jesteśmy względnie bezpieczni i dość wolni, musimy zabiegać o to, by bezpieczne były kraje sąsiedzkie: Litwa, Estonia, Węgry czy Słowacja. No i oczywiście Ukraina, i Białoruś. Budowanie bezpieczeństwa w wymiarze regionalnym opłaci się nam wtedy, gdy w głosowaniu w Radzie Unii Europejskiej będziemy potrzebowali poparcia sąsiadów. Gdy Orlen będzie udziałowcem węgierskiego MOL-a czy czeskiego Unipetrolu, dużo łatwiej uda się nam uzyskać poparcie tych krajów w naszej polityce europejskiej. Podobnie jak w sytuacji, gdy przez Polskę płynąłby gaz z Norwegii na Słowację lub do Chorwacji.

Europejska drużyna

Współczesna polityka międzynarodowa jest grą zespołową. I zadaniem polskich rządów jest stworzenie drużyny popierającej nasze strategiczne cele w Europie. W przeciwnym razie to nam przypadnie rola gracza w drużynie niemieckiej albo brytyjskiej.

Warto też pamiętać, iż polska polityka jest prowadzona nie tylko, a nawet nie przede wszystkim, przez dyplomatów. Decyzje kluczowe podejmują ludzie odpowiedzialni za gospodarkę i infrastrukturę. Gestem politycznym jest taki albo inny kierunek budowy dróg, rurociągów i linii energetycznych; jest taka, a nie inna decyzja prywatyzacyjna. Spór polityczny w Warszawie dotyczy w gruncie rzeczy spraw nieistotnych. Kto pojedzie i kiedy do ambasady, z kim spotyka się premier lub prezydent. Tymczasem odpowiedzialność premiera za politykę zagraniczną wynika nie tylko z konstytucji. Warto zauważyć, iż w całej Europie coraz mniej liczą się poszczególni ministrowie - tracą władzę na rzecz szefów rządów. Dzieje się tak nie dlatego, że premierzy lubią mieć dużo pracy. Po prostu polityka w Europie łączy tak wiele różnych dziedzin, iż tylko człowiek dysponujący prawem decyzji w odniesieniu do gospodarki, handlu i infrastruktury może tę politykę prowadzić.

Polskie cele strategiczne to zajęcie miejsca wśród sześciu najsilniejszych państw Unii Europejskiej, utrzymanie i wzmocnienie amerykańskiej obecności wojskowej w Europie, wprowadzenie do kręgu politycznego Zachodu Ukrainy i Białorusi. Wydaje się, że cele te łatwiej jest zrealizować prowadząc politykę dialogu niż konfrontacji. I taką obecny rząd próbuje prowadzić. Natrafia jednak nieustannie na rafy wynikające ze słabości personalnej i słabości intelektualnego zaplecza polityki zagranicznej. Wbrew opinii dziennikarzy, nie ma wielkich różnic programowych pomiędzy PO i PiS w dziedzinie zagranicznej. A kadry obu środowisk razem z trudem byłyby w stanie zapewnić stosowne zaplecze do działania. Może więc specjaliści od wojny politycznej z obu stron znajdą sobie wygodniejsze pole gry. To, co mieli pożytecznego do zrobienia, już zrobili - o polityce zagranicznej zaczęli rozmawiać zwykli obywatele. Teraz wojna może tylko szkodzić.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama