Obudźmy solidarność

Znowu musimy być solidarni, aby nie przegrać wszystkiego

"Idziemy" nr 39/2012

Ks. Henryk Zieliński

Obudźmy solidarność

Upartyjnienie sukcesów, choćby tylko pozornych, i cyniczna prywatyzacja niepowodzeń zaczynają już zbierać w Polsce krwawe żniwo. Dosłownie. Z miesiąca na miesiąc rośnie bowiem liczba samobójstw popełnianych z motywów ekonomicznych. Tylko w latach 2007-2011 był to wzrost o 40 proc. Danych za rok 2012 jeszcze nie ma, ale rozmowy z psychoterapeutami, lekarzami i księżmi pokazują, że z początkiem lata ruszyła istna lawina. Jej ofiarami padają głównie mężczyźni: przedsiębiorcy i pracownicy, którzy właśnie tracą pracę i nie mają perspektyw na przyszłość.

Pozostaje to w związku z falą bankructw firm, często niewielkich, które jako podwykonawcy zagranicznych koncernów uczestniczyły w budowie stadionów i dróg na Euro 2012, za co do dzisiaj nie dostały pieniędzy. Kolejne firmy ciągnie za sobą na dno upadłość OTL–Express, w którym choćby wiele biur turystycznych miało wykupione przeloty i nie szybko, jeśli w ogóle, odzyskają swoje pieniądze. Zaś afera z Amber Gold doprowadziła do rozpaczy tysiące ludzi pozbawionych nagle oszczędności życia, bo zaufali hochsztaplerom mającym jawne wsparcie ze strony polityków rządzącej partii i ich rodzin.

Premier Donald Tusk, pytany dlaczego nie ostrzegł obywateli przed działalnością Marcina P, powołuje się na „prawo każdego człowieka do ryzyka”. Czyli: sukcesy, choćby tylko propagandowe, mamy zawdzięczać rządowi, a z kłopotami każdy powinien sobie radzić sam. Tyko po co nam wtedy instytucja państwa z jego kosztowną biurokracją, służbami specjalnymi i aparatem nacisku? Czy niebawem państwo zwolni się także z obowiązku zapewnienia nam bezpieczeństwa na ulicach? Dlaczego ani media, ani opozycja nie wystawią premierowi za tę wypowiedź słonego rachunku? Choćby takiego, jaki musiał kiedyś zapłacić ówczesny premier Włodzimierz Cimoszewicz za wypowiedź w czasie powodzi w roku 1997, że jej ofiary są same sobie winne, jeśli wcześniej nie pomyślały o ubezpieczeniu swojego dobytku?

Pewnie dlatego, że w międzyczasie wiele się zmieniło. Przestał istnieć faktyczny pluralizm mediów. Te, które nie płyną w głównym nurcie zostały zmarginalizowane. Klasycznym przykładem jest odmowa dostępu do multipleksu dla telewizji TRWAM. Układ został domknięty i jeden z szefów TVN bez żenady już obwieszcza, że nie ma tam miejsca na krytykę rządzącej partii. Patrzenie władzy na ręce jest więc tylko pozorowane. Prowadzi to do niespotykanej od 1989 roku arogancji władzy. Żadne afery nie są wyjaśniane, żadnemu z ludzi władzy winnych zaniedbań, nie spada włos z głowy. Społeczeństwo utwierdza się w przekonaniu, że nic nie da się z tym zrobić, bo winnych i tak nie można rozliczyć, a obroniony przez partyjnych kolegów przed odwołaniem minister, jak zwycięski Cezar dostaje w sejmie bukiet czerwonych róż! Nawet parlament – jak zauważył bp Antoni Dydycz – dzisiaj już nie kontroluje rządu, tylko wykonuje polecenia premiera.

Mimo pogłębiania się kryzysu, kwitnie propaganda sukcesu, mit „zielonej wyspy” i „fajnej Polski”, z której dobrodziejstw mają korzystać tzw. „młodzi i wykształceni z wielkich miast”. Rośniemy ponoć w siłę w Europie, Niemcy nie mają z nami problemów i na szefa Komisji Europejskiej nie widzą nikogo poza Donaldem Tuskiem. Równolegle nakręca się także przemysł pogardy wobec tych, którzy się w Polsce nie ustawili, bo nie mają koneksji, albo nie chcą składać swojej wierności Bogu i Ojczyźnie na ołtarzu „nowoczesności”. A jeśli tak, to sami są winni swej doli i nie nadają się do życia. Są odpadami produkcyjnymi powszechnego „sukcesu”. Nie dla nich kolorowe ulice miast. Bo z czym mają się na nich obnosić? Ze swoim niezadowoleniem? Wychodzenie ze swoimi krzywdami w przestrzeń publiczną jest przecież traktowane przez służalcze media nie jako przejaw funkcjonowania społeczeństwa obywatelskiego, ale świadectwo przynależności do „moherów”, „kaczystów”, czyli ludzi przegranych i generalnie „niefajnych”. Może i dlatego, a nie tylko z powodu restrykcyjnej ustawy o zgromadzeniach, coraz mniej jest na naszych ulicach manifestacji i marszów. A szkoda! Bo wielu ludzi sfrustrowanych brakiem pracy, pieniędzy i perspektyw nie wychodzi na ulicę, tylko wybiera sznur. Gniew wobec świata wyładowuje na sobie samych. Co ciekawe, najmniej samobójstw było w Polsce właśnie w latach 1980-81, kiedy brakowało chleba, ale rodziła się międzyludzka solidarność i wraz z nią nadzieja na zmiany.

Tę solidarność trzeba dzisiaj obudzić dla Polski i dla zwykłych ludzi. Trzeba im przywrócić wiarę w możliwość wpływania na losy kraju i losy ich samych. Dlatego 29 września w samo południe wybieram się na plac Trzech Krzyży w Warszawie. Jako dziennikarz, obywatel i ksiądz. Nie jestem widzem telewizji TRWAM ani żadnej innej. Nie mam telewizora i nie chcę mieć. Nie grozi mi bezrobocie ani brak środków do życia. Nie mam dzieci, które trzeba wykarmić, ani kredytów do spłaty. Ale musimy być znowu solidarni, z tymi, których się dzisiaj marginalizuje, poniża i zapędza w zaułek beznadziei. Pokazać, że wyjście na ulicę jest częścią korzystania z demokracji, a nie powodem do wstydu. Jest elementem publicznej debaty o Polsce, może już jednym z niewielu, ale lepszym od sięgania po sznur. Znowu musimy być solidarni, aby nie przegrać wszystkiego.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama