To byli dumni Polacy

Lech Kaczyński, najwybitniejszy prezydent wolnej Polski. Ten, który miał być skazany na bycie „małym”. Oby Jego śmierć przyniosła nam otrzeźwienie

"Idziemy" nr 16/2010

Jacek Karnowski

To byli dumni Polacy

Odczytanie – godne, ale w tempie – pełnej listy ofiar drugiej katastrofy katyńskiej zajmuje pełne 5 minut. Nazwiska osób, których pojedynczą śmierć, w „normalnych warunkach” omawialibyśmy tygodniami… A nazwisk tych dziesiątki. Janusz Kurtyka, prezes IPN – człowiek, który w czasach II wojny byłby wysokim dowódcą AK. Nawet tak wyglądał; tak godnie, jakby wyszedł z okupacyjnej fotografii. Anna Walentynowicz – zawsze wzruszająca, zawsze pogodna, zawsze kojarząca się z najbardziej romantycznym momentem naszych dziejów – z Sierpniem 80. roku. Krzysztof Putra, ojciec ośmiorga dzieci, zawsze przekonany, że już za chwilę karta jego ugrupowania odwróci się, że będzie lepiej i że skandalem jest brak obwodnicy w Augustowie… Władysław Stasiak, tak skłonny do barokowych metafor i wierzący, że Państwo Polskie ma sens, ale zawsze odbierający telefon, nieważne, jak ważną funkcję by pełnił. I tak można by ciągnąć. Bo zginęli ludzie takiego „typu”, jakich rozstrzeliwano w Katyniu 70 lat temu. Inteligencja, elity, patrioci. Ludzie z wadami, jak wszyscy ludzie, ale przede wszystkim ludzie przejęci ideą służby publicznej. Dziś takich ludzi nie ma zbyt wielu. A przecież Polska to taki kraj, który sam się nie kręci, który trzeba, bardziej niż inne kraje, ciągnąć do przodu lub utrzymywać na powierzchni – wielkim wysiłkiem. Wbrew okolicznościom i zazwyczaj światu. Dlatego utrata tych polskich patriotów jest taką stratą. Bo to nie byli karierowicze. To byli dumni Polacy.

Lech Kaczyński… Nie było chyba polityka, którego postrzegano by tak źle, a który jednocześnie byłby tak dobrym człowiekiem. Zwróćmy uwagę: ogromna większość ludzi zaproszonych przez niego do współpracy pozostała przy nim do końca. Zwyczajnie go lubili, przywiązywali się. Wielu opowiadało, że traktował ich jak córkę lub syna i nie było w tym krztyny uzurpacji. Bo naprawdę taki był, ojcowski. Wszystkich wokół starał się wychowywać, uczyć. Zawsze znalazł czas na parę słów osobistych, niezwiązanych z pracą. Dlatego w Pałacu panowała tak szczególna atmosfera – niemalże rodzinna, intymna, co oczywiście nie zawsze skutkowało dobrze. Prezydent nie chciał wyrzucać ludzi z pracy, nie chciał gonić. Lubił ludzi.

A żonę kochał szczerze i mocno. To się czuło, tę wzajemną sympatię, ciepło wzajemnych relacji. To małżeństwo nie miało nic z „kontraktu”, było bezwarunkowe.

O polityce wiedział dużo. Nie był bezradnym wobec rzeczywistości starszym panem. Doskonale rozróżniał emocje od bezdyskusyjnych faktów, umiał analizować motywy sojuszników, rywali, wrogów. Znał się na ludziach, na ich psychice. Uważnie obserwował otaczający go świat. Wydawał się lepiej do niego przystosowany niż mniej dostępny brat Jarosław. Rzadko bywał w złym humorze, zresztą – jak opowiadali bliscy współpracownicy – zły nastrój, nawet gniew mijały mu szybko. No i oczywiście miał niesamowite poczucie humoru, sypał żartami. Na ich opowiadanie przyjdzie jeszcze czas.

Jego obsesją, najważniejszą miłością była Polska. Jak już ktoś zauważył, chciał, by dzisiejsza ojczyzna dorastała choć trochę do mitu II Rzeczpospolitej, o której wiedział zresztą niesłychanie wiele. Tego wymagał od ludzi, często także jeżeli chodzi o formę zachowań, stylu, słownictwa. I wiedział, że naród, który nie pamięta o przeszłości, nie ma przyszłości. Dlatego z takim uporem forsował politykę historyczną. Dziś myślę, że chciał Polaków wychować do polskości – tej z łopoczącymi skrzydłami husarii, tej z Powstania, tej z innych Powstań, konspiracji, Sierpnia. Wiedział, że tak może być i nie dał sobie wmówić, że wolna Polska musi oznaczać bylejakość postaw i czynów, czy też wynarodowienie. To on przywrócił Rzeczpospolitej pamięć Powstania Warszawskiego. Owszem, pamiętano i wcześniej, ale w skali zupełnie nieprzystającej do tego zrywu. Zwróćmy uwagę: przywrócił nowocześnie, poprzez Muzeum pełne multimediów, nagrań, eksponatów. Tam nie ma żadnych gablotek za szybą. Powierzył to zadanie młodym ludziom, bo na młodych stawiał. Owszem, uważał, że do pewnych spraw muszą dojrzeć, że kariery nie należy robić za szybko, ale przecież patrząc na polską politykę, wiemy, że miał rację.

Zaraz po elekcji, spadły na niego kamienie wyjątkowo grubo ciosane. Nie było pardonu. Każdy pretekst, każdy najmniejszy błąd to były preteksty do huraganowego ostrzału. Uderzono bronią atomową – czyli śmiechem. Kpiono, ryczano, kulano się po podłodze z prezydenta Rzeczpospolitej. Pogardą i szyderstwem zainfekowano kulturę niską i wysoką, starszych i młodzież, często zupełne dzieci. Świadomie, z premedytacją. Gdyby nie doleciał do Katynia, pewnie napisano by, że to nieudacznik, bo przecież Tusk doleciał… Tak, ma rację Stanisław Janecki, gdy mówi, że Polaków zaczadzono, że odebrano im poczucie proporcji i zwykłej przyzwoitości. I że ten dzisiejszy powszechny żal to podświadome poczucie winy. Winy za przyzwolenie na zło. Jest jego wielką chwałą, że mimo tego ostrzału – nie zmienił się, że obronił swoją miłość do ludzi. Bo przecież, gdy żyjemy pod ostrzałem, często sami dziczejemy.

Zawsze gdy go spotykałem, rozmawialiśmy o bliźniactwie. Wiedział, że tylko bliźniak jest w stanie zrozumieć relację bliźniaczą, bliższą niż jakakolwiek inna. Kiedyś zapytał mojego bliźniaka: A ile razy dziennie Panowie do siebie dzwonicie? Brat odpowiedział, że różnie, ale przynajmniej kilka razy, o ile nie częściej. – A, to tak jak my – odpowiedział Lech Kaczyński.

Lech Kaczyński, najwybitniejszy prezydent wolnej Polski. Ten, który miał być skazany na bycie „małym”. Oby Jego śmierć przyniosła nam otrzeźwienie.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama