Trzeba o tym mówić

Homo consumens, czyli „człowiek konsumujący”. Wstaje rano, żeby pracować, zaciągać kredyty, pracować jeszcze więcej, by móc je spłacić, biegać po supermarketach, czy też szukać okazji w wirtualnych czeluściach.

Od dawna noszę się z zamiarem zapisania refleksji na jego temat. Gdyby dzisiaj na nowo spróbowano sklasyfikować gatunki, to właśnie określenie pasowałoby najlepiej do nazywanego do tej pory homo sapiens. Szkoda, bo „rozumny” brzmi dumnie. A „konsumujący”, aczkolwiek pragmatycznie, to jednak upokarzająco.

Homo consumens, czyli „człowiek konsumujący”. Wstaje rano, żeby pracować, zaciągać kredyty, pracować jeszcze więcej, by móc je spłacić, biegać po supermarketach, czy też szukać okazji w wirtualnych czeluściach. Jest przemęczony i… spragniony wciąż nowego. Nie liczy się z zadłużeniem (pisaliśmy o tym w ubiegłym tygodniu). Nie potrafi poczekać na kolejny wymarzony przedmiot, musi stać się jego posiadaczem natychmiast, gdy tylko go zapragnie. Niedojrzałość, której objawem jest tego typu nieumiejętność, przenosi się na pozostałe aspekty jego życia. Rozpadają się więc jego kolejne i liczne związki, nie wierzy w nic, co stałe i stabilne, a kolejne osoby, którymi się interesuje (które „kocha”), w równym rzędzie ustawiają się z kolejnymi przedmiotami, które posiada. I równie systematycznie są przez niego porzucane. Tak, to jest ważny problem społeczny i trzeba o tym mówić. Bo materializm praktyczny jest o wiele bardziej niebezpieczny od tego ideologicznego. Ten bowiem stanowczo twierdzi, że jest, czym jest. A człowiek uwikłany w konsumpcję i od niej uzależniony pojęcia nie ma, co tak naprawdę dzieje się w jego życiu.

Ta konsumpcja jest oczywiście siłą napędową gospodarki, nieobliczalną jednak i zjadającą własny ogon. Antybiotyki, o których piszemy (ss. 16–19), są tylko jednym z licznych aspektów tego zjadania. Nadużywane, źle stosowane, źle utylizowane, trafiające do środowiska naturalnego, prowadzą do dramatycznych konsekwencji. Z powodu bakterii opornych na wszystkie znane nam antybiotyki w Unii Europejskiej rocznie umiera 25 tys. ludzi, a na świecie 700 tys. A liczby rosną.

Piszę te słowa w okresie, gdy homo consumens rusza na wakacje, a jego skłonność do konsumowania zwielokrotni się. Producenci będą się dwoili i troili, by jego urlop uczynić wymarzonym i nieźle na tym zarobić. Reklamy przesłonią nawet najbardziej intensywne słońce. Kredyty na wymarzony raj urosną. Błędne koło zacieśni się na szyjach kolejnych uzależnionych od konsumowania. A przecież mogłoby być tak dobrze… Bez tego nieustannego poszukiwania nowych doznań i zadowolenia z posiadania. A właściwie to nawet nie z posiadania, lecz z nabywania, bo o to chodzi w życiowym credo człowieka konsumującego. Wystarczyłaby odrobina oddechu, refleksji, zatrzymania, spojrzenia w innym kierunku niż sklepowa witryna. Z wakacji wracalibyśmy wypoczęci i zrelaksowani, w lepszym nastroju i z całą pewnością w lepszych relacjach z bliskimi. Ta „odrobina” nazywała się kiedyś „asceza” (ale ciii… dzisiaj to słowo niemodne) albo inaczej: „umartwienie” (jeszcze ciszej, bo tego to już dzisiaj nikt nie zniesie). Szkoda, że nikt jej dzisiaj nie lubi. Bo zdecydowanie mogłaby pomóc temu rozhisteryzowanemu w konsumpcji światu.

opr. ac/ac

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama