Czym pachnie kotlecik

Jest wiele rzeczy na świecie, których raczej nie lubię. Np. nie lubię (jak pisał Włodzimierz Wysocki), gdy mnie klepią po ramieniu. Lecz równą odrazę odczuwam, gdy ktoś, nawet w najlepszych intencjach, zagląda mi do talerza

Jest wiele rzeczy na świecie, których raczej nie lubię. Np. nie lubię (jak pisał Włodzimierz Wysocki), gdy mnie klepią po ramieniu. Lecz równą odrazę odczuwam, gdy ktoś, nawet w najlepszych intencjach, zagląda mi do talerza.

Czym pachnie kotlecik

Przyznam się, że gdybym był na miejscu owego człowieka, którego „dotknął zaszczyt” spożywania kotleta schabowego, gdy akurat przez dawnego Warsa przechodziła „przypadkiem” pani premier, wówczas raczej wyszedłbym ze złotych ram dobrego wychowania i powiedziałbym (też przypadkiem) parę słów, których telewizja by nie zacytowała. Wsadzanie nosa w cudzy posiłek i komentowanie doznań zapachowych to już nie jest PR-owskie bratanie się z ludem i gospodarskie podejście do zarządzania państwem, lecz po prostu brak dobrego wychowania. Pomijając już rozpaczliwe naśladowanie kampanijnych zachowań Andrzeja Dudy, które w wydaniu obecnie urzędującej pani premier wydają się groteską, mam nieodparte wrażenie, że niedługo większość Polaków będzie bała się otworzyć własną lodówkę, bo może w pobliżu przechodzić szefowa rządu i wypowie się nieoczekiwanie o własnych doznaniach węchowych. Obrazki kampanijne wskazują bowiem, że na plaży już bezpieczni nie jesteśmy. Jedyna nadzieja w obuwiu Ewy Kopacz, gdyż doświadczenie wielu pokoleń narodu uczy, że szpilki nadają się do brodzenia w piasku tak samo, jak sito do przelewania wody z naczynia do naczynia. Lecz jest w tym jeszcze coś, co równie wyprowadza mnie z równowagi, jak wkładanie nosa do cudzego talerza.

Sprzedawanie min, kupowanie słów

Tym czymś jest po prostu współczesne rozumienie demokracji, a właściwie jej nierozumienie. Demokracja stanowi jak dla mnie jeden z wielu sposobów obierania władzy w celu sprawnego zarządzania państwem w imieniu elektorów, czyli społeczności politycznej. Mówienie w przypadku wyborów o jakimś święcie państwa jest ogromnym nadużyciem. Wrzucanie elekcyjnych bilecików do urny wyborczej nie stanowi o jakości państwa czy też o jego sile. To po prostu zwykły mechanizm obierania władzy. Właściwym świętem społeczności państwowej są raczej te obchody, które wskazują na tradycję społeczności politycznej czy też ukazujące cel i sens jej powołania do życia. One właśnie stanowią o jakości państwa, a dodatkowo naznaczają samą demokrację, gdyż winna ona być racjonalnym działaniem wyborców, którzy powierzają na pewien okres władzę konkretnym ludziom czy partiom, by one właśnie realizowały dobro wspólne, czyli kształtowały tu i teraz sposób osiągania tychże celów. Dzisiaj jednak mechanizmy demokratyczne zostały doprowadzone do tego, że mają leczyć zakompleksionych ludzi i wmawiać im ważność ich istnienia na tym łez padole. Dlatego zasadniczymi elementami kampanijnymi uczyniono te, które wykazują bratanie się władzy z ludem. Ciekawym jest, że przed wojną wielu (a nawet być może i większości) wyborcom nieznany był osobiście premier czy prezydent. Czytali o nich w gazetach lub słyszeli z pogłosek roznoszących się od sąsiada do sąsiada. Mimo to ludzie identyfikowali się z nimi. Identyfikacja ta jednak nie miała nic z dzisiejszych słitfoci. Opierała się raczej na wspólnocie celów. Dzisiejszy wyborca być może ma większe możliwości zbliżenia się do „wybrańców ludu”, ale już z samego tego faktu ma ich w… głębokim poważaniu, ponieważ stanowią dla niego materiał do zabłyśnięcia na portalach internetowych.

Najsprzedajniejsze słowa

Ta fasadowość demokracji udziela się równie mocno elektoratowi, jak i grupie, która trzyma lub chce utrzymać/otrzymać władzę. Realizując swoje dążenia do władzy, dzisiejsi luminarze (niezależnie od opcji politycznej) potrafią sprzedać wszystko i za każdą cenę, aby osiągnąć to, o co walczą (czyli władzę). Wielu zapewne pamięta z kampanii prezydenckiej ustawkę na domniemanym placu budowy jednej z obwodnic, gdy Bronisław Komorowski z dumą ogłaszał spełnienie obietnicy wyborczej. Jak później się okazało, rzeczona budowa wcale nie ruszyła. W normalnym języku takie działania nazywało się po prostu kłamstwem. A dzisiaj nazywa się po prostu działaniami marketingowymi. Dzieje się tak nie dlatego, że politycy chcą nas oszukać za wszelką cenę, ile raczej wynika to ze wspomnianego rozumienia demokracji. Skoro bowiem ma ona stanowić sposób na dobre samopoczucie wyborców, to nie jest ważny rodzaj stosowanych metod. Jak śpiewał Wojciech Młynarski: „Po co babcię denerwować? Niech się babcia cieszy”. Widać to dość dokładnie w przypadku chociażby Pawła Kukiza. Przy całym szacunku dla niego nie mogę jednak pozbyć się wrażenia wciągania społeczeństwa na mielizny owego fałszowania demokracji. Głoszenie przez niego braku programu jako naczelnej zasady działania politycznego samo w sobie już jest… programem politycznym. Takie podejście do elektoratu widać jednak najbardziej w stosowanej dzisiaj powszechnie przez wszystkich raczej uczestników sceny państwowej zasady „puentylizmu” wobec przeciwników politycznych. Walka polityczna nie jest już racjonalnym dyskursem, a staje się bitwą na zgrabne puenty i łapaniem za słówka adwersarzy. Używając rozumu, należałoby wszak zapytać panią premier, gdy przestrzega przed domniemanym populizmem przeciwników politycznych, gdzie była, gdy podpisywano kolejną transzę kredytu dla naszego kraju i to w obliczu nieustannie narastającego zadłużenia Polski. Albo dlaczego nie pojechała do Świdnika, gdzie ludzie tracą pracę z powodu podpisania kontraktu z firmą zagraniczną na dostawę śmigłowców do polskiej armii, a wybrała podróż na Śląsk, by chwalić się sprzedażą Rosomaków dla Słowacji. Milczeniem pomińmy już nastawianie na peronie dworcowym turystów z Kanady przeciwko własnemu społeczeństwu.

Koci - łapci, kici, kici…

Wracając jednak do rzeczonego na początku kotlecika, można by zadać pytanie jakie ma on znaczenie w walce politycznej. Wydaje się, że nie bez kozery pani premier zwróciła uwagę na jego zapach. Nie było pytania ani o walory odżywcze, ani o smak, ani tym bardziej o stopień wysmażenia. Ważny był walor węchowy. Dlaczego? Bo to właśnie ta zaleta ma nęcić społeczeństwo jak zwierzę do wejścia w pułapkę. Czułe słówka, ładny zapaszek, połechtanie podbrzusza, zgrabna puenta… Czy to jednak naprawdę oznaczać dla nas będzie zasadniczy element tożsamości i suwerenności jako elektorów? Zdegenerowana demokracja zabiła już Sokratesa i wyniosła do władzy Hitlera. Ale tym już kotlecik wyborczy nie pachnie.

***

W normalnym języku takie działania nazywało się po prostu kłamstwem. A dzisiaj nazywa się po prostu działaniami marketingowymi. Dzieje się tak nie dlatego, że politycy chcą nas oszukać za wszelką cenę, ile raczej wynika to ze wspomnianego rozumienia demokracji. Skoro bowiem ma ona stanowić sposób na dobre samopoczucie wyborców, to nie jest ważny rodzaj stosowanych metod.

Echo Katolickie 28/2015

opr. ac/ac

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama