Zaufałem Bogu

Z Krzysztofem Tchórzewskim, posłem na Sejm RP, człowiekiem zmagającym się z chorobą nowotworową, rozmawia Agnieszka Warecka


Zaufałem Bogu

Z Krzysztofem Tchórzewskim, posłem na Sejm RP, człowiekiem zmagającym się z chorobą nowotworową, rozmawia Agnieszka Warecka.

4 sierpnia rozesłał Pan maile o treści: „Od jutra jestem w szpitalu z powodu poważnej operacji, do komputera wrócę, może, za kilka tygodni. Proszę o wsparcie modlitwą”. Zapadła cisza czy rozdzwoniły się telefony? Jak zareagowali adresaci informacji?

Baza adresów mailowych osób współpracujących ze mną, którym systematycznie przesyłam polityczne informacje, liczy kilkaset pozycji. Za pomocą Internetu komunikuję się z nimi dwa-trzy razy w tygodniu, dlatego uznałem, że powinienem usprawiedliwić przerwę. Postanowiłem napisać wprost o przyczynie. Chociaż dzień, w którym wysłałem maila, był jednym z najtrudniejszych. Musiałem zżyć się ze świadomością, że mam raka i że moje życie jest zagrożone.

Listy zwrotne z deklaracjami solidarności i obietnicami modlitewnej pamięci mogłem odebrać dopiero po trzech tygodniach. Czytałem je z przyjemnością. Przy chorobie nowotworowej liczy się na lekarzy, ale dzieje się to, co Pan Bóg postanowi.

Wakacje sejmowe. Koledzy posłowie udają się na wypoczynek, Pan trafia do szpitala. W jakich okolicznościach dowiedział się Pan o chorobie?

Wiosną zachorowałem na grypę. Z powodu jej niedoleczenia wystąpiło zapalenie oskrzeli i podejrzenie zapalenia mięśnia sercowego. Wyniki krwi wskazywały dolny poziom, inne były poniżej normy. Dostałem zalecenie, by po wykurowaniu, przebadać się szczegółowo. Tymczasem przyszło lato. Poza spadkiem wagi nie dostrzegałem żadnych niepokojących objawów. Podczas lipcowego posiedzenia Sejmu RP czułem zmęczenie, ale kładłem to na karb całorocznej pracy. O chorobie dowiedziałem się po tym, jak przypadkowo natknąłem się na rodzinnego lekarza, który stwierdził, że „źle wyglądam” i przypomniał o zaległych badaniach. Po wykryciu krwi utajonej w kale, dostałem skierowanie do szpitala wojewódzkiego w Siedlcach.

Spodziewał się Pan, że diagnoza zabrzmi jak wyrok?

Wspomniano o problemach z jelitami, że może być guz. Wyniki potwierdziły, że to nowotwór złośliwy. Badania laboratoryjne wykazały dodatkowo, że w fazie czynnej przebywał ok. 8 lat.

Jaka była Pana pierwsza reakcja? Zwyczajowy bunt? Pytanie: „dlaczego ja”?

Czułem wewnętrzny opór. Jakby mowa była nie o mnie, a kimś stojącym z boku. Jednak powoli wracała świadomość i wtedy właśnie zajrzał do mnie kapelan szpitalny. Gdy powiedziałem mu o diagnozie, przysiadł. Następnie odbyliśmy szczerą rozmowę połączoną ze spowiedzią. Ksiądz pomógł mi zrozumieć, że Pan Bóg ma plan w stosunku do każdego z nas. Wreszcie, że zsyła na człowieka różne doświadczenia, ale nie zwalnia go z obowiązku dbania o swoje życie.

A bliskość innych koi czy niepokoi? Na ile drugi człowiek może okazać się pomocny w przejściu przez doświadczenie choroby?

Lepiej, jeśli chory nie jest pozostawiony sam sobie. Trzeba z nim dużo rozmawiać. To, że kontaktu ze mną szukało tak wiele osób, że mogłem liczyć na wsparcie bliskich, żony, synów, rodziny, i wielu znajomych, powodowało, iż mniej skupiałem się na chorobie. Dzięki temu w walce o zdrowie jestem dzielniejszy.

Nam często wydaje się, że zaplanowanych spotkań i zadań nie sposób przełożyć. Dziś wiem, że upadają harmonogramy, a świat z tego powodu się nie zawala.

I wtedy przychodzi refleksja, że liczy się nie tylko praca, ale i...

Nasuwa się wniosek, że człowiek nie może zapominać o higienie swojego życia. Każdy mężczyzna po 45 roku życia powinien wykonać kolonoskopię, podczas której usuwane są polipy. Nowotwór jelita grubego to efekt uzłośliwienia się jednego z nich, na co mężczyźni są narażeni trzy razy częściej niż kobiety.

Tyle że cechujący współczesność pęd nie sprzyja trosce o zdrowie.

Dlatego stres staje się elementem naszego życia. Narażeni na niego są również ci, którzy starają się odpowiedzialnie wykonywać swoje obowiązki. Poseł powinien stać się dobrym prawnikiem, ponieważ każdy trafiający się bubel prawny oddziałuje na dużą grupę ludzi. Wymaga to ciągłego samokształcenia, szczególnie posłów posiadających inne wykształcenie. Całymi dniami powinniśmy studiować dokumenty. Tak więc w tygodniu trudno wygospodarować czas dla siebie, a i niedziela, która powinna być przeznaczona na odpoczynek, często wymaga wzmożonej aktywności. Jeśli poseł został wybrany przez ludzi, to jego obowiązkiem jest, poza pracą w sejmie, być pośród nich.

Wróćmy do operacji.

Poprzedzający ją okres był bardzo ciężki. Zanim jednak trafiłem do Centrum Onkologii w Warszawie, udałem się do Wilna, na spotkanie przedślubne mojego syna. Podczas pobytu złożyłem wizytę Matce Bożej Ostrobramskiej i Jezusowi Miłosiernemu. Modliłem się, prosząc o możliwość dalszego życia.

Może dzięki pogodzeniu, jakie mi towarzyszyło, umiałem pomóc kobiecie, którą spotkałem w szpitalu? Głośno krzyczała. Nowotwór zaatakował obie jej piersi. Lekarze pocieszali ją, że mastektomia może uratować jej życie. Jednak ona nie umiała się z tym pogodzić. Podszedłem, zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że dawno nie była w kościele, ale miała pretensje do Boga, że akurat ją to spotkało. Udało mi się zaprowadzić tę kobietę do kaplicy szpitalnej. Zaczęliśmy osobno rozmawiać z Panem Bogiem. Kiedy wychodziłem, ona jeszcze tam została. Więcej jej nie spotkałem, ale też nie słyszałem, by krzyczała.

Następnego dnia miałem operację.

Jakie szanse dawali lekarze?

Uprzedzono mnie, że operacja będzie trudna i przedstawiono dwie ewentualności. W razie stomii (sztucznego odbytu) istniały większe szanse powodzenia. Do dziś pamiętam, jak drżała mi ręka, kiedy podpisywałem zgodę na operację z próbą zszycia. Zaufałem Bogu.

Wybudziłem się po około pięciu godzinach. Usunięto mi ok. 30 cm jelita grubego. Trzeciego dnia po operacji brzuch wzdęty, jelita nie pracują... Czwartego lekarz stwierdził, że wobec braku poprawy trzeba zrobić drugą operację, tym razem z zastosowaniem stomii. Ale wcześniej, kazano mi chodzić: w jednej ręce worek od cewnika, w drugiej stojak na kroplówkę.

W tym czasie żona rozmawiała telefonicznie z moją mamą i podała mi komórkę, prosząc, bym zamienił z nią choć kilka słów. Mama płakała i zapewniała mnie o modlitwie. Odpowiedziałem, że mimo to mój stan się nie polepsza, że może potrzeba czegoś więcej. Wtedy przypomniałem sobie, że mama ma wielki, zadawniony żal do swojego brata, a wujek może w każdej chwili umrzeć, nie doczekawszy przebaczenia. I poprosiłem o nie w swojej intencji. Mama uległa. Kilka tygodni później wujek zmarł.

Rozmawialiśmy około 12.00, a po południu prawdopodobnie miałbym następną operację. Nagle przypomniałem sobie, że w torbie wożę lekarstwa poprawiające trawienie i poprosiłem syna, by podał mi tabletkę. Zażyłem ją i po dziesięciu minutach jelita zaczęły pracować. Pół godziny później, po zbadaniu lekarz stwierdził, że wypisują mnie do domu.

Nagłą poprawę stanu zdrowia wiążę z gestem mojej mamy.

Operacja to jedno. Zażegnanie zarzewia. Walka z nowotworem tak na dobre zaczyna się po niej.

Jestem w trakcie chemioterapii, która potrwa do lutego. Mam świadomość rokowań i godzę się z tym.

Pacjenci poddawani chemioterapii mówią o uczuciu bólu kości. Jest aż tak źle?

W nocy nie mogę spać, męczę się. Pojawiają się nudności, rozstrój żołądka. Objawom fizycznym towarzyszy dyskomfort psychiczny. Boję się chemii. Kiedy po cyklu jej przyjmowania złe samopoczucie w końcu mija, staram się normalnie funkcjonować.

No właśnie. Bywa Pan w sejmie, uczestniczy w spotkaniach na szczeblu lokalnym. Pana pierwszemu publicznemu wyjściu towarzyszyła, zdaje się, wizyta posła Cymańskiego w Siedlcach?

Tak, ale zanim, jeszcze przed rozpoczęciem chemioterapii, odważyłem się pojechać, oczywiście odpowiednio wyposażony, wieziony w warunkach łóżkowych, do Wilna, na wesele syna. Miałem swój pokój, a w ceremoniach uczestniczyłem tylko wtedy, gdy wymagała tego konieczność.

Dwa tygodnie później zadzwonił Tadeusz Cymański, informując, że chce mnie odwiedzić. Zaproponowałem zorganizowanie przy okazji wizyty otwartego spotkania z mieszkańcami oraz członkami Prawa i Sprawiedliwości. Wtedy też poinformowałem obecnych o swojej sytuacji zdrowotnej.

Osoby publiczne, tocząc walkę z chorobą na oczach innych, przełamują pewne społeczne tabu.

Nie jest to łatwe, ale uznałem, że wobec spekulacji tak będzie lepiej. Tym bardziej, że oswoiłem się z myślą o chorobie. Poza tym uważałem, że jestem winien szczerość tym, którzy się ze mną solidaryzują. Nawet od konkurentów politycznych otrzymywałem obietnice pamięci i modlitwy, co jest bardzo miłe. Także ze względu na moją kolejną chemioterapię koledzy sejmowi przyspieszyli spotkanie przedświąteczne.

Nienadaremnie mówi się, że cierpienie uszlachetnia. Choć kiedy spytano ks. Tischnera, czy to prawda, odpisał, bo nie mógł już mówić, że nie. A jaka jest Pana opinia?

Częste wizyty w szpitalu uświadamiają człowiekowi, z jak wielkim cierpieniem związane jest życie. I że każdy dany nam dzień powinniśmy przeżywać z dziękczynieniem Bogu, że miał miejsce, bo następnego może już nie być...

Z racji choroby żyję ze świadomością bliskiej nieuchronności śmierci. Wiem, że będę ją miał i po chorobie. Przed operacją zrobiłem gruntowny rachunek sumienia. Okazało się, że za wiele pretensji do siebie nie mam.

Czego, oprócz zdrowia, w imieniu redakcji oraz czytelników „Echa Katolickiego” mogę życzyć Panu z okazji świąt?

Żebym do sytuacji, w jakiej się znajduję, umiał zachować obecny stosunek. Jeżeli Pan Bóg pozwoli, będę wykorzystywał życie jeszcze pożyteczniej niż dotychczas; jeśli zdecyduje inaczej - jestem z tym pogodzony. Czytelnikom życzę zaś, aby szybciej ode mnie zrozumieli, jak kruche i ulotne jest życie. Niech to Boże Narodzenie będzie dla Państwa nie tylko miłą chwilą przeżytą w gronie najbliższych, ale też okazją do pojednania z przychodzącym Bogiem, by móc w każdej chwili odważnie przed Nim stanąć.

Dziękuję za rozmowę.

opr. aw/aw



Echo Katolickie
Copyright © by Echo Katolickie

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama