Wszystko w porządku?

Artykuł z tygodnika Echo katolickie 51 (702)

Większość z nas zna zapewne słynne już „dialogi hradczańskie”, które odsłoniły z całą mocą sposób działania przedstawicieli państw „starej” Unii wobec narybku z Europy Środkowo-Wschodniej. Stwierdzenie niemieckiego eurodeputowanego, że nie interesują go poglądy prezydenta Czech Vaclava Klausa na temat traktatu lizbońskiego, są swego rodzaju „resume” podejścia „dawnej” Piętnastki do przybyszy ze Wschodu. Jeszcze nie tak dawno francuski prezydent upominał Polaków, że stracili niebywałą wręcz szansę „siedzenia cicho”, a dzisiaj szeregowy przedstawiciel europarlamentu, z właściwą dla wszelkiej maści kolonizatorów butą, o mały włos nie wypoliczkował prezydenta suwerennego (wydawać by się mogło) kraju. Oburzenie tym incydentem jest aż nazbyt logiczne. Naszej uwadze uszedł jednak pewien mały szczegół z ostatniego szczytu państw Unii Europejskiej. Szczegół nader zastanawiający.

Alles OK?

Wiecznie czujne media wychwyciły pewną sytuację, która miała miejsce na początku obrad. Przechodząca obok polskiej delegacji kanclerz Niemiec Angela Merkel, zwróciła się do polskiego premiera z zapytaniem: „Donald, wszystko w porządku?”, po czym, upewniona twierdząca odpowiedzią premiera Tuska, przeszła dalej. Wydawać by się mogło, że nic wielkiego w tym zachowaniu. Powstaje jednakże wątpliwość, o co właściwie chodziło pani kanclerz. Przyjmując najprostszą odpowiedź, uznać by trzeba, że przedstawiciel naszego kraju wyglądał tak słabo i blado, że natychmiast swoją ziemisto-zielonkawą cerą zwrócił uwagę (bądź co bądź) kobiety - z natury nastawionej na zwracanie uwagi szczególnie na zdrowie swoich dzieci. Troskliwość i opiekuńczość, tak charakterystyczne dla żeńskiego rodzaju naszej planety, na tyle owładnęły panią kanclerz, że musiała zareagować z matczyną szybkością. Taka reakcja byłaby nawet i miła, ale w polityce rzadko mająca miejsce, zwłaszcza w czasie znaczących dla wszystkich stron negocjacji. Mamino - opiekuńczy trend w zachowaniu pani kanclerz należy zatem odrzucić. Można więc, drążąc dalej ten temat, stwierdzić, że widocznie pomiędzy panią kanclerz a naszym premierem doszło do jakichś ustaleń bliżej nam nie znanych, a przechodząc obok naszego stolika, chciała się tylko upewnić, że polska delegacja dotrzyma słowa. Tyle że wówczas wyglądałoby na to, że doszło do ustaleń nieznanych ogółowi mieszkańców naszego kraju, a premier polskiego rządu ponad naszymi głowami załatwia jakieś kontakty i dokonuje kupieckiego targu z Niemcami. Trudno jednakże (przy największej nawet niechęci) posądzać polskiego polityka o niecne knowania, choć w naszej historii różnie bywało. Oczywiście jest jeszcze jedno wytłumaczenie. Mianowicie, że wypowiedź niemieckiego polityka była tylko kurtuazyjnym stwierdzeniem w biegu do własnego krzesła, a media podchwyciły ją, czyniąc z niej sensację. Lecz do tego wystarczyłoby zwyczajne „Guten Tag” lub coś w tym stylu. Więc jednak coś to znaczy.

Kampania (anty)ziemniaczana

Jest jeszcze jedna możliwość. Przy polskim stoliku znajdowali się wówczas prezydent i premier. Tym razem obaj mieli swoje krzesła, nie tak, jak podczas poprzedniego szczytu. Pani kanclerz zapewne miała w pamięci wydarzenia związane z tamtą sytuacją, wynikałoby więc z tego, że zwrócenie się do polskiego premiera, z pominięciem prezydenta, mogło odnosić się do wspomnianych wydarzeń. Spory o samolot, zawirowania z wejściówkami dla pracowników kancelarii prezydenta, poklepywanie po ramieniu, kurczowe trzymanie krzesła przez premiera, oświadczenia o braku potrzeby bytności głowy państwa na szczycie, wypowiedzi typu „Chcieć to sobie możesz” itd. sprawiały, że Donald Tusk stracił w oczach własnych rodaków. Może więc troska pani kanclerz dotyczyła tego, aby notowania w sondażach partii premiera Tuska i jego samego nie leciały w dół, a tym samym nie napędzały koniunktury jego rywalowi o fotel prezydencki w najbliższych wyborach. Tylko że taka sytuacja oznaczałaby, iż Niemcy angażują się w wewnętrzną polską politykę i chcą coś rozgrywać na naszej scenie. Realia polityczne wskazują, że w rozgrywce tej nie kierują się miłością do narodu polskiego, ile raczej swoim własnych interesem. Przetasowania na arenie wewnętrznej w Polsce są im na rękę, jeśli prowadzą do marginalizacji jednego stronnictwa na rzecz drugiego. Oczywiście, pozostaje pytanie (i jest ono uzasadnione), czyje interesy są więc na pierwszym miejscu, ale wolę w tym przypadku „kolegę” pani Merkel posądzać o krótkowzroczność i głupotę niż o coś innego. Nasilanie się w różnych momentach ataków na polskiego prezydenta w mediach niemieckich, satyra na ziemniaki itp., połączone z dobrodusznym: „Alles OK.?” wskazują, że polityka prowadzona przez Lecha Kaczyńskiego jest niezbyt na rękę pani Merkel (myślę, że nie tylko jej, ale i innym przedstawicielom „starej” Piętnastki), dlatego angażuje się w promocję jednego z graczy na polskiej scenie politycznej. Czyni to jednak w imię własnych interesów, co więc świadczy źle o tych, którzy z takiej „bratniej pomocy” korzystają. Gdy doda się do tego ostatnie wypowiedzi prezydenta Francji N. Sarkozy'ego na temat traktatu lizbońskiego i honoru polskiego prezydenta oraz „wydarzenia praskie”, okazuje się, że rozgrywanie scen politycznych nowych państw Unii Europejskiej przez „starą” Piętnastkę jest aż nadto oczywiste.

Marzenia o defenestracji

Rozmowa prezydenta Vaclava Klausa z przedstawicielami europarlamentu przypomniała mi pewne wydarzenia, które kiedyś rozegrały się właśnie w Pradze. 23 maja 1618 r. przedstawiciele protestantów czeskich wyrzucili przez okno namiestników habsburskiego cesarza Macieja II, ponieważ uznali, że polityka Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego dyskryminuje ludność czeską. Namiestnicy cesarscy przeżyli, ponieważ spadli na pryzmę kompostu, ale na zamek już nie wrócili. Może jest w tym jakieś „memento”, że gdy lud się ocknie, wówczas każdego namiestnika potrafi zrzucić na stertę nawozu. Bo jest coś z prawdy w powiedzeniu „Idź złoto do złota”, a nawóz zawsze z nawozem się łączy.

 

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama