Uwaga: emocje!

Kłamstwa sączone do umysłów ludzi mają zasadniczy wpływ na rozumienie świata, polityczne sympatie, budowanie autorytetów. Emocjami wygrywa się wybory i obala rządy. Jak „to” działa?

Emocje to potężny oręż. Odpowiednio wzmocnione, sprofilowane, podrasowane mogą stać się potężną, niszczycielską siłą. Dlatego też dziś zostały przemodelowane militarne strategie mocarstw - nie armaty i czołgi mają rozstrzygać o zwycięstwie we współczesnych wojnach, ale działania łączone, hybrydowe.

Nie gwizd kul, a słowa, emocje, kłamstwa sączone do umysłów ludzi przez tzw. farmy troli, platformy internetowe, telewizje itp. mają wpływać na rozumienie świata, polityczne sympatie bądź antypatie, budowanie autorytetów lub ich obalanie.

Najłatwiej jest się „dobrać” do nas przez emocje - to prawda znana od dawna. Nasza rzeczywistość wypełniona jest nimi po brzegi. Same z siebie nie są dobre ani złe. Rodzą się zazwyczaj niezależnie od nas. Ku czemuś, komuś prowadzą. To my nadajemy im znaczenie, wagę. Mogą wywołać euforię, pociągnąć za sobą bohaterstwo, heroizm, ale też generować frustrację, gorycz, lęk, nienawiść, zazdrość itd. Mogą sprawić, że zaczynamy budować niewidzialne mury albo całe swoje życie zamieniać w niekończącą się ucieczkę przed rzeczywistymi i wyimaginowanymi lękami.

Tak naprawdę nimi wygrywa się wybory parlamentarne, prezydenckie. I najłatwiej - odpowiednio operując nimi i wzmacniając - zabić znienawidzonego wroga postępu, jakim dla wielu środowisk jest Kościół. Przyjrzyjmy się bliżej tym dwom przypadkom.

Uruchomić lawinę

„Strategia obrońców III RP polega na tym, aby bez przerwy prowokować kontestatorów, a więc głównie PiS, a następnie wyłapywać reakcje, które da się obrócić przeciw nim albo wykorzystać jako pretekst do dowolnych oskarżeń” - napisał publicysta B. Wildstein w najnowszym numerze tygodnika „Sieci”(„ O chamskiej hołocie”). Przykładów takich działań w ostatnim czasie mamy bez liku. Właściwie znaczna część prezydenckiej kampanii wyborczej po stronie opozycji totalnej (od dawna niemającej nic do zaproponowania Polakom poza chaosem i frontalną krytyką) na niej się skupia. Metoda zgrana, nieoryginalna, ale niestety skuteczna. Mogliśmy się o tym przekonać niedawno, kiedy prezes PiS Jarosław Kaczyński - brutalnie prowokowany i wyzywany przez posłów PO, m.in. okrzykami „zadzwoń do brata” - użył zwrotu o „chamskiej hołocie”. Czy tak powinien powiedzieć? Nie, choć trudno nie zgodzić się z opinią, patrząc na zachowanie polityków, słuchając knajackiego języka Neumana. Natychmiast wątek podjęły „zaprzyjaźnione media”, zupełnie „zapominając” przy tym, co uruchomiło bieg wydarzeń, jak zachowywali się inni i jakich słów używali. Efekt został osiągnięty. Emocje „ruszyły” na Facebooku, w serwisach informacyjnych, stanowiąc paliwo wyborcze na kilka kolejnych dni. Bezmyślność większości czytających wpisy dopełni reszty. To jeden z licznych przykładów taktyki. Ale nie jedyny.

Kopnij pan w klatkę!

Oto kolejna metoda mająca na celu zdominowanie oponenta. Wyobraźmy sobie następującą sytuację: w studiu toczy się poważna debata, zaproszeni są nobliwi prelegenci, prowadzący zadaje pytania, licznie gromadzona publiczność przysłuchuje się dyskusji. W pewnym momencie do pomieszczenia wniesiona zostaje klatka z małpą. Małpa trzyma w ręku brzytwę. Gwarantuję, że nikt z obecnych od tej chwili nie będzie już w stanie się skupić. Wszyscy z uwagą będą zerkać na klatkę, czekając na to, co się stanie. Wielu będzie myśleć, czy jej drzwi są dostatecznie dobrze zabezpieczone, czy przypadkiem małpa w którymś momencie się z niej nie wydostanie. To klasyczny przykład sytuacji zaaranżowanej jako odwracanie uwagi - szeroko stosowanej w polskim życiu politycznym. Ba, co niektórzy uważają, że aby podkręcić napięcie, należy od czasu do czasu kopnąć w klatkę. Emocje wzrosną, czego nie da się powiedzieć o rozumie. Ale przecież o to chodzi.

Kolejna technika manipulacji powszechnie stosowana kampanii wyborczej nosi nazwę „straw man”. Na czym polega? Tworzy się zdeformowany obraz poglądów oponenta - czyli tytułową słomianą kukłę - i następnie walczy z nią za pomocą własnych argumentów. I znów życie dostarcza niezliczonej liczby przykładów. Cel jest oczywisty: skoro nie ma szans na zbudowanie rzetelnej kontrargumentacji, trzeba poglądy rozmówcy tak zniekształcić, aby potem móc skutecznie dowieść swoich racji, zachowując przy tym pozór rzetelnego wywodu. W rzeczywistości technika koncentruje się nie tyle na poglądach rywala, ale zakłada zwycięstwo nad stworzonym przez siebie wirtualnym bytem.

Analogiczne metody stosowane są do walki z Kościołem.

Oni wszyscy tacy…

Ostatnie miesiące to lawina komentarzy po filmie braci Sekielskich „Tylko nie mów nikomu”. Nikt nie kwestionuje konieczności podjęcia walki z potworną deprawacją, jaka została opisana i potrzebą naprawienia wyrządzonych krzywd, rozprawienia się z „mentalnością korporacyjną”, jeśli takowa miała miejsce. I jest obecna w wielu środowiskach - dziennikarskim, artystycznym prawniczym, nauczycielskim itp. Problem polega na tym, że sytuacja ponownie stała się obuchem, którym zaczęto walić na odlew w cały Kościół, wszystkich księży.

Jak obejść fakt, że w istocie poruszona kwestia dotyczy bardzo niewielkiej grupy prezbiterium? Używać ogólników. Ulubionym słowem publicystów i polityków podejmujących problem pedofilii w Kościele - zmuszonych to tego, by jednak choć śladowo, gwoli uczciwości, o tym nadmienić - jest słowo „większość” używane w różnych kontekstach. Uwielbia je np. Tomasz Terlikowski, nowy dyżurny autorytet „Onetu”. - Owszem, są sytuacje tragiczne, koszmarne, ale „większość” księży jest OK. Są biskupi zamiatający w przeszłości sprawy pod dywan, ale „większość” reaguje tak, jak powinno reagować - choć z oporami, przyznaje dziennikarz. Tylko że to za mało.

Ale… Ale… Większość - czyli ile? 50,1%? 85%? A może 99,9%? Każda z tych liczb spełnia kryteria bycia „większością”. Tego już pan Terlikowski nie precyzuje, bo wówczas musiałby zmodyfikować swoją narrację.

Dlaczego nie wspomina się, że problem pedofilii wśród duchownych to ułamek procenta, zaledwie promile w zestawieniu z liczbą wszystkich spraw toczących się z artykułów 200, 200a i 200b kodeksu karnego? Oczywiście, to też za dużo. Powszechnie dostępne są statystyki pokazujące skalę zjawiska, ale mało kto do nich sięga. A że krzywdzi się w ten sposób tysiące kapłanów codziennie słyszących fałszywe oskarżenia? Kto by się tym przejmował…

Dajcie mi człowieka…

Niedawno Fundacja św. Józefa rozesłała do parafii plakaty zachęcające osoby pokrzywdzone przez księży-pedofilów do zgłaszania spraw odpowiednim organom. Miały zawisnąć w każdej z nich. OK. Rozumiem troskę inicjatorów akcji o oczyszczenie Kościoła. Ale czy nie wylano przy tym dziecka z kąpielą? Jaki przekaz podprogowy dotarł do umysłów ludzi? Wielu mogło pomyśleć (i zapewne pomyślało): Oni mogą być wśród nas! Patrzcie uważnie! Miejcie oczy dookoła głowy, bo wasze dzieci w kościele nie są bezpieczne! To tylko kwestia czasu, jak się okaże, że nasz ulubiony wikary - ksiądz X czy Y - też ma na sumieniu to samo, co „bohaterowie” filmu Sekielskich!

- Kiedy idę do komunii, zastanawiam się, czy kapłan, który mi jej udziela, ma brudne łapy - wyznał mi jakiś czas temu znajomy, całkiem sensowny gość, mający się za pobożnego (choć mocno krytycznego) katolika. Dużo pogardy było w jego słowach, choć nie miał najmniejszego powodu, by tak myśleć o tym księdzu. Smutno mi się zrobiło.

Zatrybiło. Kotwica mocno trzyma. Ksiądz równa się pedofil. Nie pedofil? To na pewno zna pedofila i go kryje. Nie zna? To w najbliższym czasie pozna. Nie doniesie na niego? Jest współwinny. Wszyscy są winni. Wszyscy więc powinni być stygmatyzowani. I o to chodzi.

„Dajcie mi człowieka, paragraf zawsze się znajdzie” - mówiono w komunie. Jak się okazuje, ludzie się zmieniają, sprawdzone metody pozostają.

ks. Paweł Siedlanowski

opr. nc/nc

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama