Autocenzura

W III RP, w odróżnieniu od PRL, nie ma cenzury. Jest za to autocenzura - i to coraz silniejsza!

Dziś mało kto już pamięta, czym była cenzura w PRL. Może starsi, czytający w latach 80 ubiegłego wieku „Tygodnik Powszechny” - wspominający szereg cyferek, liter i odwołań do ustaw, zapełniających wyrwy w pociętym tekście? Ponoć dziś już jej nie ma. Przynajmniej formalnie.

„Sito cenzorskie w PRL miało kilka warstw - etapów. Procedury kontroli zmieniały się wraz z ewolucją systemu komunistycznego, ale istota działań zawsze pozostawała taka sama” - opowiadała mi kiedyś pani Józefa Hennelowa, wieloletni pracownik „Tygodnika Powszechnego”. Wyglądało to tak: najpierw zatwierdzane były materiały w tekstach próbnych. Po ingerencji cenzora (przez wiele lat nie była ona odnotowywana w tekście) artykuły były pieczętowane. Kurier przynosił je do redakcji. Ponownie je składano i rozpoczynał się druk gazety. „Ale to nie był koniec - wspomina pani redaktor. Kiedy pierwsze numery wyszły spod maszyny rotacyjnej, zatrzymywano ją i cenzor, pracujący w drukarni, jeszcze raz stwierdzał, czy wszystko jest w porządku. Stawiał kolejną pieczątkę, która była już zezwoleniem na rozpowszechnienie numeru gazety. Maszyna ponownie ruszała”.

Ciekawe są też wrażenia pani Hennelowej z odwiedzin w redakcjach i drukarniach za Odrą: „Pamiętam swoją pierwszą wizytę w NRD, w wydawnictwie w Lipsku, drukującym książki religijne, dewocyjne, katechezy. Uderzyła nas szczególna sytuacja: zobaczyliśmy, co znaczy mieć cenzora w sobie! Nad nami [tj. redakcją - przyp. red] czuwał pan, z którym można było się kłócić (zdarzało się, że spór przenosił się do Warszawy - zwykle przegrywaliśmy). Zachowywaliśmy w tym wszystkim poczucie wewnętrznej wolności. Redaktorzy w Czechosłowacji, NRD ciągle żyli w przeświadczeniu, że w każdej chwili nakład może być skonfiskowany, odrzucony. W praktyce z lęku często wycinali więcej, niż było potrzeba. Poza tym w pewnym momencie człowiek zaczyna się taką postawą zarażać (...)”.

Tyle wspomnień. Najlepszym cenzorem był zatem strach. Przybierał kształt konkretnych ludzkich historii, karmił się obawami, aby nie stracić dobrej pensji, stanowiska, obietnicy nowego M3 czy wczasów Bułgarii. Cały system oparty był na lęku, dlatego pękł dopiero wówczas, gdy ludzie przestali się bać i zaczęli się jednoczyć. Kiedy zobaczyli, jak jest ich dużo i poczuli się - po raz pierwszy w takim wymiarze w trakcie pielgrzymki Jana Pawła II do Ojczyzny w 1979 r. - potęgą.

Sięgam po swoje notatki nieprzypadkowo. Oto bowiem na naszych oczach, po półwieczu od opisywanych wydarzeń, wraca stare, choć w innym przebraniu. Nie, nie będzie (mam nadzieję) nowego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk. Cenzorzy z ul. Mysiej w Warszawie już od dawna pobierają sowite emerytury. Natura dopełnia reszty. Problem polega na tym, że w sercach i umysłach wielu ludzi zaczyna panoszyć się AUTOCENZOR. I nie dotyczy to tylko dziennikarzy czy polityków.

Umysł na uwięzi

Autocenzor staje się lokatorem ludzkiego umysłu, gdy pojawia się w nim strach. Żywi się strachem, ponieważ bez niego ginie - jak ów sympatyczny skądinąd stworek w telewizyjnej reklamie, który z wrzaskiem ucieka, gdy ktoś głodny sięga po serek znanej marki. Autocenzor oczywiście ma też swoich guru. To salonowe „autorytety”, politycy różnej maści i wyrocznie z importu. Ma także rodzeństwo, a jakże. Jego siostrą jest polityczna poprawność, zaś bratem niejaki „piar”. Wszyscy razem, każdy na swój sposób, dążą do jednego celu: zamknięcia ust każdemu, kto próbowałby głosić coś więcej, niż „można” czy „wypada”. Przykłady? Proszę bardzo. I tak: media donoszą, że Agora wytoczyła kolejny proces. Tym razem pozwano poetę Jarosława Marka Rymkiewicza za stwierdzenie, iż redaktorzy „Gazety Wyborczej” w swoich działaniach wściekle reagują na wszelkie próby demonstrowania polskości przez Polaków i są „duchowymi spadkobiercami Komunistycznej Partii Polski”. Zaprzężono do pracy (po raz kolejny zresztą) potężny sztab nadwornych prawników, którzy teraz będą udowadniać krystaliczną czystość intencji swoich mocodawców. Kuriozalność sytuacji polega na tym, że zamiast dyskutować z opiniami, toczyć spór na argumenty, idzie się do sądu. Tego jeszcze, w takiej skali, nie było.

Przygotowując się do prezydencji w Unii Europejskiej premier zaznaczył, że każdy, kto w tym czasie ośmieli się cokolwiek wytknąć rządowi, mówić o problemach „zielonej wyspy na mapie Europy”, o czymkolwiek, co mogłoby zburzyć obraz polskiej sielanki, nie jest patriotą. Jest wichrzycielem i wrogiem ojczyzny. To tylko przykłady. Tak w pierwszym, jak i w drugim przypadku dla wielu środowisk był to czytelny sygnał, aby autocenzor, którego noszą w sobie, nie wyznaczał zakazanych rewirów i niepotrzebnie w nie nie wchodził. A ktokolwiek próbowałby twierdzić inaczej, że zacytuję klasyka, „bredzi”, „jest chory z nienawiści” i „powinien znaleźć się w psychiatryku”.

Na szczęście nie brakuje takich, których obelgi nie ruszają. Nie boją się połajanek, zaszufladkowania. Próbują diagnozować rzeczywistość nie wedle zasad narzuconej poprawności, ale kryteriów rozumu. O resztę nie trzeba się martwić. Podobnie jak wspomniani wyżej pracownicy NRD-owskich drukarni, wytną więcej niż trzeba. Aby tylko nie narazić się szefom, nie wypaść z łask albo najzwyczajniej w świecie zarobić przyzwoitą kasę. A uczciwość i prawda? Kto by się przejmował drobiazgami...

Od czasu do czasu organizuje się pokazówkę, aby udowodnić niepokornym, że słowa nie są rzucane na wiatr i że ten, kto się za mocno wychyli, będzie następny. Wizerunek medialny ma być monolitem. Europejczycy znad Wisły mają porzucić przesądy, uznać wreszcie, że polskość i patriotyzm są chorobą, mówić jednym głosem. Reszta to oszołomy i, jak to ujęła niedawno w fejsbukowych wynurzeniach Monika Richardson (kolejna celebrytka w służbie tuskolandu), „elektorat wykluczonych, sfrustrowanych, zagubionych ludzi bez pomysłu na siebie”. Proste?

Dyktatura strachu?

Człowiekiem zastraszonym łatwo jest kierować. Wiedzieli o tym wszyscy twórcy totalitarnych systemów. Na straszeniu „bandami siepaczy IV RP” buduje się kampanię wyborczą. Kategoria obciachu działa jak prysznic zimnej wody na „młodych, wykształconych i z dużych miast”. W konsekwencji autocenzor zabiera głos już nie tylko w szklanym okienku, wypisuje się nie tylko na stronach dziennika czy tygodnika. Autocenzor daje znać o sobie w autobusie, na uczelni, na przystanku autobusowym i imprezie. Jest, niczym Wielki Brat, wszechobecny! Mówi (bądź przemilcza oczywistości) w stopniu nawet większym, niż trzeba! Do słów dokłada emocje, przekleństwa i obelgi. Aby tylko nie być posądzonym o te wszystkie brzydkie rzeczy, które punktują „autorytety”...

Autocenzor każe mówić to, co odbiorca przekazu chce usłyszeć. Nie ma tu nawet znaczenia, czy jest to redaktor naczelny gazety, szef firmy dającej zatrudnienie czy biskup diecezji. Może nim być mąż i żona, matka, ojciec i dziecko. Skutek zawsze jest ten sam: krzywe zwierciadło okrojonej bądź celowo spaczonej rzeczywistości ma dwie strony. Deformuje także tego, kto prezentuje fałszywy obraz świata. Obnaża jego małość. Pokazuje koniunkturalizm, wydobywa na powierzchnię lenistwo, egoizm i w konsekwencji niszczy zdolność do wyrażania siebie. Autocenzor może być tylko dyktatorem. Tylko w tym kontekście jest skuteczny...

Wiele środowisk jest żywo zainteresowanych, aby nawet przepowiadanie słowa Bożego zostało poddane jego kreatywnemu działaniu. Ludzie - tłumaczą nam „zatroskani” o los Kościoła - oczekują od księdza, aby jego słowa koiły niepokoje, budowały niczym seanse psychoanalityczne „święty” spokój. Życie ma być „fun”! Po co stresować mówieniem o grzechu, nienaruszalności początków życia itd.? Obrażają się, gdy prawda Ewangelii zbyt mocno ich dotknie, wyciągają „haki”. „Jak on mógł!? Zamiast się cieszyć, że ludzie przyszli do kościoła, wytyka im błędy, niszczy poczucie sielanki!”. W ruch idą obelgi, kłamstwa i wyciąganie ludzkich brudów. Zdarza się, że jest to skuteczny sposób kneblowania ust. Niestety.

„Poznajcie prawdę, a prawda was wyzwoli” mówił Chrystus. Jak daleko odeszliśmy od tych słów, jak mocno brniemy w zafałszowany, zbudowany na ludzkim egoizmie obraz świata - skalę póki co nawet trudno określić. Na razie nie zanosi się, aby było lepiej.

Echo Katolickie 28/2011

opr. mg/mg

Echo Katolickie
Copyright © by Echo Katolickie

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama