Zapustne opowieści

O opowieściach dotyczących tradycji zapustnych


Anna Wolańska

Zapustne opowieści

Właściwie od jakiegoś czasu to nikt już nie protestował. Że po co ta robota, że przecież można kupić, nie trudzić się aż tyle. I tak wiadomo było, że w tłusty czwartek Sabinka nasmaży całą górę pączków, a w zapustny wtorek tyle samo chrustu. I wiadomo też było, że tego dnia po raz kolejny snuć będzie swoją opowieść.

To czas na stracenie - zżymał się kiedyś Jan. Ale potem sam przywykł do tych, jak to mówił, bajań. O nie tak dawnym, a przecież dawnym już życiu. Za którymś razem uświadomił sobie, że to może być przecież ostatnia już opowieść. Włączył kamerę...

Przebierańcy

Więc najpierw ta historia czasu wojny. Jak to chłopaki niby na zapusty, niby że z turoniem, a tak naprawdę to na akcję poprzebierani szli. Odbili wtedy tych zakładników, ale od nich też jeden podobno że zginął. To całkiem jacyś nieznajomi byli. Żeby na wieś nieszczęścia jakiego nie ściągnąć. Ale i tak ściągnęli. Bo się zaraz po tym łapanki takie zaczęły. Do Niemiec na roboty wywózki. Ale i tutejsi w zmowie musieli być z nimi, bo najpierw taką potańcówkę niby że na zapusty urządzili, a już było widać, że coś jest nie tak. Pewnie zatuszować ten cały ruch chcieli. Do dziś nie wiadomo dokładnie, kto tam wtedy był. A potem znowu, już po wojnie właściwie, bo w '45, przyszli z sąsiedniej wsi też na potańcówkę zapustną. Mały Kazio wtedy na organkach grał. U Zagórzniaka w dużej izbie to było. Taka radosna zabawa. Chłopaki jak świerki wyrośnięte, przystojne, gibkie jak trzciny. Tancerze zapamiętali. Dziewczyny do nich aż piały. Tylko potem rano trzy trupy na śniegu znaleźli. Bo to dwie różne organizacje były i niby że się pojednały, ale widać nie. Widać o coś jednak im poszło.

Cuda bez przyczyny

A potem to już było spokojniej, ale też trudno. Właściwie do wszystkiego trzeba było dochodzić samemu. I całkiem od początku. Nie to, co u niektórych, że zasób z dziada pradziada. No to jak Wituś kiedyś po szkole do kowalowych zaszedł i potem zapytał, czemu u nas wcale ostatków nigdy nie ma, a Basia i Maciuś, i Janek też się tak na nas jakoś dziwnie patrzyli, to postanowiliśmy z Szymonem, że i u nas choćby raz będą. Taką wielką szynkę Szymon wtedy uwędził, a ja pączków całą miednicę nasmażyłam. Dzieci o mało co, a całkiem by pogłupiały. W głowie im się nie mogło pomieścić, że takie cuda tak, o, bez poważnej przyczyny. Po trzy razy pytały, czy to naprawdę dla nich i czy bez chleba tę szynkę mogą jeść. A pączki to, jak kamienie, u Maciusia w tornistrze potem wynalazłam. Na zaś widać że sobie chłopaczyna zachował. Twarde już, całkiem nie do ugryzienia były. A zjadł.

Niepodarowane

I śmiesznie, i strasznie nieraz wtedy było. Najgorzej, jak Józefce, co to w takiej stareńkiej chałupce mieszkała, komin starym waciakiem zatkali i drzwi na skobel od zewnętrza zamknęli. Plotkara i szydernica Józefka, wiadomo, była, ale to nie powód, żeby ją zaraz dusić. Izbetka dymu cała, a ona ani jak zapobiec, ani też jak wyjść. Dopiero że się zlitowali, skobel od drzwi odjęli i na oścież je otworzyli. Do śmierci już babina przestraszona była i plotkować też mniej plotkowała.

A szyby to już zawsze u nas na śródpoście malowali. Najpierw, kiedyś, mnie, a potem znowu Basi, jak dorastać zaczęła. Ale nigdy jakąś paskudną farbą. Tylko świeczką przeważnie. Ale jak kogoś nie lubili, to i świństwem jakim całe okna zamazali. Żeby na złość było. A rano, jak chłopy do mleczarni szli, to tylko zaglądali, jakie okna u kogo, czy i jak na śródpoście pozamalowywane. A jak czyje czyste, to już całkiem niedobrze. Bo to oznaczało, że dziewczyny z tego domu całkiem się nie uważa.

Ileż się te chłopaczyny nieraz pod oknem wystali, żeby i swoje zrobić, i rozpoznanym nie być. Ale pamiętam, jak kiedyś Szymon się zaparł, że tym razem upilnuje i nie pozwoli zamazać. Gdzieś tak do dziesiątej pilnował. I nic nie było słychać, żeby kto podchodził. Ani śnieg nie zaskrzypiał, ani Łajka, czujne psisko, nawet nie zaszczekała. A jak żeśmy się zaczęli kłaść spać, to wtedy szuru-buru po szybach, ale takie szybkie, takie naglusieńkie. Jakby z dziesięciu ich było. Wszyściutko świeczką zamazali. A na jednej szybie to takie wielkie serce było narysowane. Chodziła Basia w pąsach wtedy cały tydzień. Tym bardziej się ucieszyła, bo zdążyła zwątpić, że kto do niej przyjdzie. Jak Szymon na dwór wyleciał, to już i furtki nie było, też ją zdążyli wynieść. A Bronisiowe wrota to na dach stodoły ktoś wsadził. Bo Broniś dużo gadał, psami, sądami straszył. Za to Janek kiedyś w zapusty w kozie nawet siedział. Nie dosyć, że nie odrobił lekcji, to jeszcze na tablicy taki wierszyk napisał: „Dziś zapusty, wtorek tłusty. Ludzie po wsiach piją, jedzą, a uczniowie w klasach siedzą. Więc i my prosimy panią, żeby lekcje darowano”. Ale pani nic nie darowała, owszem, odnalazła sprawcę i ukarała go.

Rytuał

Od paru lat wszyscy mają to nagranie. Wituś i Basia, i Maciuś, i Janek. Od paru lat celebrują taki rytuał. Takie rodzinne zapusty. Siadają wieczorem i oglądają na nowo swój film. Opowieść swojej mamy i babci. Sabinki. I wtedy wiedzą, że jest, choć przecież już jej nie ma. W Wielki Post wkraczają z nadzieją zmartwychwstania. Nie tylko Chrystusa. Ukochanej Sabinki też.

opr. aw/aw



Echo Katolickie
Copyright © by Echo Katolickie

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama