Odpowiedzialni za przyszłość cywilizacji

Niechęć do polityki jest u Polaków zrozumiała, ale daleko nas ta niechęć nie zaprowadzi!

Skąd w nas tyle niechęci do polityki?

Korzenie dystansu do polityki i braku zrozumienia dla tego, czym ona jest w życiu narodu są głębokie i sięgają historycznych źródeł naszego poczucia wspólnotowości. W badaniach bardzo wyraźnie widać, że najważniejsze wartości dla Polaków to rodzina, dzieci, przyjaciele, a im bliżej wartości, w które wpisana jest rywalizacja, polityka lub walka o władzę, tym ich odrzucenie jest silniejsze. Przykładowo, większość (70%) uznaje politykę, a prawie połowa (35%) karierę i sukces za rzeczy nieważne w swoim życiu. Wspólnotowość pozwalała przetrwać w ciężkich czasach zaborów i PRL, gdy władza nie była służebna, lecz narzucona i opresyjna. Dziś, gdy wielkim wysiłkiem tego wspólnotowego społeczeństwa udało się nam odzyskać suwerenność i stworzyć podstawy demokracji (nawet jeśli niedoskonałej) to okazuje się, że mamy problem z akceptacją rywalizacji politycznej jako normalności.

Zatem to spuścizna naszej historii?

To nie jest tylko przeszłość. To także skutek postawy elit po 90. roku, które broniły się przed zbudowaniem systemu reprezentującego ludzi o różnych poglądach. Projekt tzw. transformacji zakładał pogodzenie PRL z III Rzeczpospolitą i stworzenie takiego „profesjonalnego” establishmentu, który nie narażony na rywalizację, „w najbardziej światły” sposób będzie kierował państwem, gospodarką, nauką, edukacją etc.

Większość mediów uderzyła wtedy w alarmistyczny ton, że Kościół miesza się do polityki.

To była w dużej mierze forma oporu tego establishmentu przed pojawieniem się równoprawnych elit katolickich. Kiedy Kościół przypominał o konieczności zmiany ustawy o ochronie życia poczętego, społeczeństwo nie otrzymało komunikatu, że wszystko mieści się w ramach demokracji, a obywatele o poglądach chrześcijańskich starają się zmienić obowiązujące w PRL prawo. Otrzymali inny komunikat, że „czarni” zastępują „czerwonych”. To była jedna z pierwszych, większych mistyfikacji, która zablokowała polityczną normalność.

Skutecznie i na długo.

Że było to skuteczne, widać w gwałtownym spadku poziomu zaufania do Kościoła, z 80% w roku 1989 do niecałych 40% w burzliwym roku 1993. Po kilku latach ponownie ponad 60% Polaków deklarowało zaufanie do Kościoła, a w latach 2002-2007 wszystko wróciło do normy. Kościołowi znowu ufa 75% – 80% badanych przez CBOS Polaków. Ale ten spadek zaufania jest przez większość socjologów interpretowany bardzo szczególnie – Kościół stracił zaufanie, bo wtrącał się do polityki. W konsekwencji katolicy przestali funkcjonować w polityce jako ludzie o określonym światopoglądzie, a partie polityczne nie traktują ich oczekiwań jako szczególnie ważnych.

Dlaczego społeczeństwo, które (przynajmniej w deklaracjach) jest w ponad 90 procentach katolickie, tak łatwo się na to godzi?

Z tym powszechnym katolicyzmem w Polsce sprawa nie jest taka oczywista. Z badań, które robiliśmy w 2007 r. w Centrum Myśli Jana Pawła II wynika, że realnie istniejące „społeczeństwo katolickie”, które stara się żyć wedle „wskazówek Kościoła” i wykazuje spójność postawy życiowej z deklaracjami wiary jest mniej liczne niż owe 90%. Zwykle ta grupa pokrywa się z osobami deklarującymi w sondażach praktyki religijne przynajmniej raz w tygodniu.

Jaki to procent społeczeństwa?

Praktyki „co najmniej raz w tygodniu” deklaruje 40% – 50% badanych, przystępowanie do Komunii św. jakieś 30% – 40%. Ale nie jest też zupełnie bez znaczenia, że niemal 90% deklaruje wiarę katolicką. To jednak jest postawa, w której człowiek odnosi swoje wybory życiowe do wartości chrześcijańskich i do nauczania Kościoła, nawet jeśli jest w tym niekonsekwentny i czasami mu dalej do tych poglądów, jeśli chodzi o ich przestrzeganie.

Czyli Dekalog raczej tak, ale niekoniecznie w polityce?

Większość Polaków, może nie 90%, ale w granicach połowy ma poczucie, że Dekalog jest zestawem wartości, wokół którego powinny funkcjonować reguły prawa w państwie, ale jak się tych samych Polaków pyta, czy powinni być wybierani do władzy ludzie związani z Kościołem, to już większość mówi „nie”. Rozumiem te deklaracje, bo mam świadomość, że dotykamy trudnej materii. Wiąże się ona z aktywnością nastawioną na zdobywanie i utrzymywanie władzy, która rzadko wyzwala w człowieku szlachetność. Mamy wiele przykładów ludzi, którzy weszli na ścieżkę normalnej działalności politycznej, żeby służyć innym, po czym w tej aktywności nad służbę przedłożyli posiadanie władzy.

Ale połowa społeczeństwa w demokracji to wciąż bardzo dużo, a jednak w Polsce można się z katolikami nie liczyć...

Mam nadzieję, że nie jest aż tak źle. Są sfery, w których widać, że nawet jeśli w mediach i w debacie publicznej politycy nie odwołują się wprost do wartości chrześcijańskich, to jednak muszą brać je pod uwagę. Jeśli ktoś, kto kandyduje do stanowiska prezydenta bierze po latach ślub kościelny, to widać ma świadomość, że to się liczy, nawet jeśli Polacy tego wprost nie żądają.

Jednak ten sam ktoś przed innymi wyborami mówi, że przed księdzem klękać nie będzie. A może nasz katolicyzm to przede wszystkim emocje? Kościół miesza się do polityki – jesteśmy przeciw, wzruszy nas wspomnienie o Janie Pawle – jesteśmy za.

Tak by powiedział sceptyk, a mój sposób interpretacji jest inny: jeśli zakładamy, a ja tak zakładam, że Jan Paweł II był i będzie na zawsze kimś, kto wyrasta daleko ponad przeciętność, to jego słowa muszą ważyć więcej i nie jest to tylko kwestia emocji. Czy można odebrać Polakom radość, poczucie sukcesu i nadzieję, gdy sam Jan Paweł II, przyjeżdżając w 1979 roku do Polski mówił: w Watykanie jest syn polskiego narodu. Przypominał piękne i ważne dziedzictwo naszego narodu, mówił – tu wyrosłem, to czego jesteście częścią, jest źródłem mojej dzisiejszej posługi. Ja nie mówię, że to ma owocować jakąś megalomanią czy triumfalizmem, bo nie do tego wzywał Ojciec Święty, ale jeśli Polacy dzisiaj stracili odwagę do aktywnej obecności w sferze publicznej, to także dlatego, że odebrano im poczucie sukcesu. Żyjemy zanurzeni w bylejakości, dominujący nurt myślenia o dawnej i niedawnej przeszłości odbiera nam poczucie narodowej wartości. A przecież to, że jesteśmy, że mamy własne państwo zawdzięczamy wartościom, które przechowaliśmy i o które walczyliśmy.

A może chodzi o to, żebyśmy się stali w końcu jak inni?

Chodzi o to, żebyśmy byli szczęśliwą, możliwe zamożną wspólnotą żyjącą w bezpiecznym państwie. Nie widzę powodów, dla których Polacy musieliby się zmienić i przyjmować ponowoczesne wartości, które – jak nam się wmawia – są warunkiem modernizacji. Obaliliśmy komunizm, dlatego, że byliśmy wierni tradycji (!), wierze, wartościom chrześcijańskim. To było i nadal jest naszym źródłem wolności, innowacyjności, kreatywności.

Te wartości są albo coraz mniej obecne, albo wręcz zwalczane. To jakiś nowy „kulturkampf”?

Bertrand Russell powiedział kiedyś, że to, co w świecie przyrody nieożywionej uruchamia energia, to w życiu społecznym czyni władza. Zgodzę się, że walka o władzę angażuje różne siły. Walka o wartości, to swoista „wojna kulturowa” o władzę symboliczną. A władza w świecie symboli daje także władzę realną. Są ludzie, którzy mają autentyczną wewnętrzną, moim zdaniem szaleńczą, potrzebę ciągłych, rewolucyjnych zmian w obyczajowości, którzy żyją w przekonaniu, że ten dzisiejszy świat jest „straszny” i trzeba go gwałtownie zmienić zgodnie z ich rewolucyjnymi wyobrażeniami. Żeby to zrobić, trzeba mieć władzę, a tę dzisiaj zdobywa się poprzez władzę symboliczną, uprawiając to, co w PRL nazywaliśmy propagandą lub indoktrynacją. By mieć za sobą większość wyborców trzeba wygrać „kulturową wojnę” z innymi sposobami widzenia świata – także z ludźmi wierzącymi. To jest wojna o przewagę w sferze symbolicznej, o nasze umysły.

W tej wojnie o umysły czy o dusze, jedna strona jest aktywna – chce zmieniać świat, a druga (katolicy) wydaje się być bierna...

Katolicy czują się dyskomfortowo, gdy mają walczyć o władzę, bo dali sobie wmówić, że im nie wypada. Jak człowiek głęboko wierzący ma walczyć z innymi o tzw. stołki? A tymczasem dzisiaj, moim zdaniem, katolicy czy chrześcijanie są w sferze wartości odpowiedzialni za przyszłość naszej cywilizacji. A to oznacza, że nie mogą uchylać się od polityki, a więc i od rywalizacji o władzę zarówno symboliczną, jak i polityczną. Jeśli do tej rywalizacji nie przystąpią, będą odpowiedzialni wobec przyszłych pokoleń. Nie mają prawa się cofnąć, bo jest zbyt wiele symptomów takich projektów zmian, które czynią ludzi nieszczęśliwymi.

Jakich symptomów?

Jestem mamą trójki dzieci, babcią, więc czasami wykorzystuję swoje siwe włosy i osobiste, także bardzo trudne doświadczenia, by rozmawiać i wspierać innych. Gdy słyszę młode kobiety, które zaskoczone odkrywają, że można być porzuconą z dzieckiem, a nawet dziećmi przez męża, który mimo kilku lat wspólnego życia pyta zdziwiony; „Jakie ratowanie związku, o co ci chodzi?” to wiem, że dzisiejszy świat nie jest dla nich żadnym oparciem. Widzę, jak boleśnie odkrywają, że cała ta feministyczna wizja świata, na którą młode pokolenie dziewcząt i chłopców dało się namówić, obudowana pozorną równością i pozornym dowartościowaniem kobiet jest iluzją. Decydując się na macierzyństwo, nie przewidują skutków feministycznego zawołania: „mój brzuch, mój wybór”. Jeśli to „mój wybór”, to także „moje dziecko i moja sprawa”, a panowie są przekonani, że zwalnia ich to z poczucia odpowiedzialności za trwałość rodziny. Świat zewnętrzny od szkoły, przez rodzinę, media, filmy, dyskurs publiczny itd. wychowuje dzisiaj „partnerów”, ale nie mężów i ojców. I wobec tego świata kobiety są bezradne. Czują się przymuszone do akceptacji tej narracji, ale nie są w tym świecie szczęśliwe.

Bo zupa była za słona, a związek wolny...

Także, bo to oczywiście nie tylko feminizm. Bardzo poważnie traktuję perspektywę wprowadzenia tzw. związków partnerskich. To będzie dramatyczny cios w bezpieczeństwo rodziny i dzieci. Rodzice mają prawo oczekiwać, że państwo pomoże im wychować dzieci zgodnie z ich systemem wartości, po czym dzieci przekażą te wartości następnemu pokoleniu. A tu okazuje się, że grozi nam państwo, w którym nasze dzieci otrzymają komunikat: wszystko jedno czy założycie rodzinę, w której urodzą się dzieci, czy swoje miłosno-erotyczne potrzeby będziecie realizować w „związku partnerskim”. Ten wybór nie jest równoważny, a jego prawne zrównanie oznacza destrukcję systemu wartości, w którym dziecko rodzi się w rodzinie, a nie w laboratorium. Mam prawo formować postawy swoich dzieci wedle systemu wartości, w którym małżeństwo jest spotkaniem mężczyzny i kobiety, a rodzina piękną konsekwencją tego spotkania, bo rodzą się w niej dzieci. Małżeństwo jest tak trudne, że dla utrzymania jego trwałości potrzebujemy pomocy Boga. I żadne udane techniki seksualne tego problemu nie rozwiążą. I nagle państwo mówi: nie będziemy ci w tym pomagać. W podręcznikach szkolnych będziemy mówić, że twój chrześcijański, rodzicielski czy macierzyński pomysł jest wart tyle samo, co gejowski, lansowany na paradach równości. To potężne uderzenie w prawa rodziców.

I, oczywiście, to my jesteśmy przedstawiani jako ci „nietolerancyjni”...

Bo dajemy się złapać w pułapkę, która polega na tym, że jesteśmy definiowani przez drugą stronę jako „posłuszni” naukom Kościoła. Kiedyś w rozmowie o związkach homoseksualnych usłyszałam od pewnej młodej, sympatycznej i bardzo zdolnej pani socjolog: „Pani jako osoba wierząca musi (!) mieć takie poglądy”. Odpowiedziałam, ku jej zdumieniu, że miałabym te same poglądy nawet, gdybym była niewierząca. Druga strona sporu sugeruje, że nie rozumiemy wolności, rozwoju, równości etc., bo jesteśmy „posłuszni”, czyli bezwolni wobec nauczania Kościoła. To bardzo ważne, żeby katolicy zrozumieli, że nasza oferta jest po prostu lepsza i nie trzeba być wierzącym, żeby to zrozumieć. To w naszym sposobie widzenia świata tkwi przyszłość, bo przyszłością są dzieci, rodzice a nie psychoterapeuci, „nowe” techniki seksualne, adrenalina, sztuczne wspomagacze i laboratoria z in vitro.

W in vitro też nie ma przyszłości?

Opisałam kiedyś w „Gościu Niedzielnym” autentyczny przypadek przytoczony w szwedzkim, opiniotwórczym dzienniku. To historia pracownicy socjalnej (rodzinnej), która pisze, że ma wątpliwości czy powinna przedłożyć sądowi pozytywną opinię dotyczącą przyznania praw rodzicielskich mężczyźnie będącemu w związku homoseksualnym z ojcem dziecka. W tym konkretnym przypadku plemnik tatusia połączono metodą in vitro z kupionym w Szwecji jajeczkiem Szwedki i wysłano do Indii do kobiety, która została opłacanym „inkubatorem”. Wynajęta „matka” podpisała zobowiązanie, że nigdy nie będzie rościła praw do tego dziecka. Otóż wątpliwość tej pracownicy, która miała wydać sądowi opinię (ostatecznie wydała pozytywną) dotyczyła tego, że szwedzkie prawo daje matce zastępczej sześć tygodni na podjęcie decyzji czy oddaje dziecko czy nie, a w tym przypadku ten okres skrócono praktycznie do dwóch dni. Jej rozterka dotyczyła tego czy to się mieści w prawie szwedzkim. Jeśli mówimy „nie” in vitro, aborcji czy związkom partnerskim itp., to nie dlatego, że ślepo wierzymy w to, co wyczytaliśmy w katechizmie lub usłyszeliśmy od Benedykta XVI, ale dlatego, że mamy obowiązek przestrzec: kochani zobaczcie, to nie jest takie fajne, jak się zdaje. A konsekwencje dla całej społeczności mogą okazać się naprawdę dramatyczne.

Co może zrobić rodzic lub wychowawca, żeby zachęcić młodych do brania odpowiedzialności za kształt życia społecznego i politycznego?

Postawiłabym przede wszystkim na uświadamianie sobie i dzieciom poczucia własnej wartości. Trzeba pomóc odkryć, że to nasza wiara, nasz system wartości i sposób widzenia świata pozwolił nam przetrwać zabory, drugą wojnę światową i obalić komunizm. Najpierw uformował nas jako naród, a gdy nie mieliśmy własnego państwa, to rodzina i Kościół były miejscami, które nadawały nam tożsamość. Polski katolicyzm okazał się być po 1945 roku najważniejszym źródłem naszej niezależności i nieprzystawalności do komunizmu. Nasz katolicyzm nie był zacofany tylko innowacyjny, nie był autorytarny tylko kreatywny, ponieważ dał nam nadzieję i pozwolił zobaczyć szansę zmiany. To nie są bagatelne rzeczy odzyskać suwerenność i demokrację i jeszcze przyczynić się do rozpadu Związku Radzieckiego. Tego sukcesu nie można pozwolić sobie odebrać, podobnie, jak nie można zapomnieć, co było jego źródłem.

rozmawiali:
ks. Andrzej Godyń SBD
Małgorzata Tadrzak-Mazurek

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama