Cień Mitteleuropy

Niemcy i polityka zagraniczna Polski

Niemcy są naszym sojusznikiem. Podejrzewam, że takie zdanie nie brzmi wcale jak oczywistość. Mimo że w świetle prawa międzynarodowego i w realiach politycznych współczesnej Europy oczywistością być powinno. Należymy wspólnie do Unii Europejskiej i NATO, jesteśmy dla siebie ważnymi partnerami handlowymi, a miliony obywateli obu państw przekraczają nieustannie wspólną granicę, jeżdżąc do pracy, na zakupy czy do dentysty.

Równocześnie jednak mamy poczucie, że w relacjach polsko--niemieckich coś nie gra. Stosunki polityczne są raczej chłodne, spór o historię staje się za to gorący. A właściwie nie o historię, bo przecież za stawianiem znaków zapytania przy ocenie skutków II wojny światowej idą roszczenia materialne tak zwanych wypędzonych. Pamiętam, jak przed laty pytałem mieszkańców miasteczka na Dolnym Śląsku, dlaczego nie remontują pięknego poniemieckiego domu, w którym mieszkali. - A bo, panie, po co, przyjdzie Niemiec i zabierze, szkoda pieniędzy wkładać - usłyszałem. Wtedy, a było to ze trzydzieści lat temu, postukałem się w czoło. Dzisiejsze żądania Powiernictwa Pruskiego zdają się przyznawać rację logice rozumowania moich ówczesnych rozmówców.

Gra interesów

Rzecz jednak nie w lepszych czy gorszych anegdotach. Przez kilkanaście lat niepodległości po roku 1989 przyzwyczailiśmy się, a może lepiej powiedzieć, że przyzwyczaiła nas spora część elity politycznej, że Niemcy są naszym kluczowym sojusznikiem. Oglądaliśmy na ekranach telewizyjnych uściski kanclerza Helmuta Kohla z Tadeuszem Mazowieckim i czytaliśmy nieustannie, iż to Niemcy są naszym głównym adwokatem w drodze do NATO i Unii. Dyskretnie przemilczano natomiast fakt twardej odmowy Niemiec wobec ustalenia statusu milionowej mniejszości polskiej nad Renem czy też niechęć Niemców do uznania, iż upadek żelaznej kurtyny jest związany z „Solidarnością", a nie tylko ze zburzeniem muru berlińskiego.

Mówiono wiele o przyjaźni pol-sko-niemieckiej, zapominając o fundamentalnej zasadzie polityki, czyli o tym, że decydują w niej interesy, a nie sentymenty. Istotnie, Berlin był naszym kluczowym sojusznikiem w drodze do NATO i UE, tyle że nie był to wcale wynik niemieckiej miłości do Polski czy odkupienia win z czasów II wojny światowej, ale prosty rachunek interesów. Niemcy po zjednoczeniu nie miały ochoty na to, żeby stać się marchią graniczną Zachodu. Ich interesem było więc rozszerzenie Europy. I podobnie jak dzisiaj Polska zabiega o to, by Ukraina weszła do świata Zachodu, bo nie chcemy, by nasza wschodnia granica wyznaczała granicę świata stabilizacji i dobrobytu, tak przed dziesięcioma laty Niemcy występowali w roli adwokata Polski. Kiedy jednak cel, jakim było przeniesienie Niemiec z peryferii do centrum Europy, został zrealizowany, pojawiły się zgrzyty.

Rachunek polityczny

Wraz z przyjściem do władzy socjalistów Gerharda Schroedera, a może wraz z przeniesieniem stolicy Niemiec z Bonn do Berlina, rozpoczął się proces renacjonalizacji polityki niemieckiej. „Dość ciągłego bicia się w piersi za winy Hitlera" - powiedzieli sobie politycy wywodzący się z pokolenia roku '68. Niemcy zjednoczone i przekonane o swojej europejskości nie chciały być więcej politycznym karzełkiem. Zaczęły się zabiegi o to, by Berlin otrzymał fotel stałego członka Rady Bezpieczeństwa ONZ, co jest formalnym uznaniem państwa za mocarstwo. Pożądanym sojusznikiem w zabiegach o wzmocnienie niemieckiej pozycji stała się Rosja. Schroeder zmienił dotychczasowy sojusz ze Stanami Zjednoczonymi w chłodne partnerstwo i zaczął głośno kwestionować przywództwo Ameryki, budując „oś" Moskwa-Berlin-Paryż. Jednocześnie coraz głośniej zaczęli dawać o sobie znać niemieccy „wypędzeni". O ile wcześniej były to stowarzyszenia załatwiające socjalne żądania swoich członków i mniej lub bardziej sentymentalnie wspominające majątki na Śląsku i Pomorzu, o tyle z przejęciem przywództwa przez pokolenie Eriki Steinbach zmieniły się w klasyczny ruch polityczny. Miejsce sentymentów zajął rachunek polityczny bazujący zarówno na tym, że - co dowodzą ostatnie badania -większość Niemców żałuje utraty Śląska, Prus Wschodnich i Pomorza, jak i na potrzebach władz.

Wypędzenie

Nowa fala dyskusji o „wypędzonych" zbiegła się bowiem ze staraniami rządu o to, by Niemcy zostały uznane za jedną z ofiar wojny. „My nie mamy nic wspólnego z nazistami" - mówili ludzie Schroedera. I stwierdzali, że nie mają powodu płacić rachunków za swoich rodziców i dziadków. „My też jesteśmy ofiarami Hitlera" - dodawali, opisując tragedię zbombardowanego Drezna i rzeczywiste osobiste dramaty ludzi uciekających przed Sowietami albo wysiedlanych przez komunistyczne władze Polski lub Czechosłowacji. O tym, że był to cyniczny rachunek polityczny, świadczy jednak fakt, iż nikt nie dopominał się zadośćuczynienia od Rosji zajmującej przecież dawne Prusy Wschodnie. Ostrze działań „wypędzonych", a szerzej rewizji historii, było skierowane przeciwko nowym członkom Unii Europejskiej. Za cenę unijnych dotacji mieli zgodzić się na uznanie Niemców za współofiarę II wojny.

Tego było za wiele nie tylko dla Polaków, zwłaszcza że Niemcy byli wyraźnie niecierpliwi. Na bazie współpracy energetycznej zaczęli budować specjalne stosunki z Rosją Putina. Rosją, która coraz bardziej zawodziła nadzieje na to, że stanie się członkiem wspólnoty narodów demokratycznych. W efekcie zirytowani Amerykanie zablokowali starania Berlina o stale członkostwo w Radzie Bezpieczeństwa. Polacy doprowadzili do znacznego ochłodzenia wzajemnych relacji, a cała Europa, łącznie z Francją, zaczęła ze zdumieniem przecierać oczy, przypominając sobie niemieckie próby zdominowania Starego Kontynentu. Rząd chadeckiej kanclerz Angeli Merkel musiał zmienić tę awanturniczą politykę.

Wiele znaków zapytania

Dla Polaków pytanie zasadnicze brzmi, czy jest to rzeczywista zmiana, czy tylko spowolnienie odbudowy mocarstwowej pozycji naszego zachodniego sąsiada. Poznamy po owocach. Ale nie możemy nie zauważać kilku niepokojących tendencji. Pierwszą z nich jest udana próba zdominowania przez Niemców debaty publicznej w całej Nowej Europie. Polska wersja „Bilda", czyli gazeta „Fakt", narzuciła naszej debacie publicznej nowy przesycony sensacją ton. Niemieckie koncerny dominują na rynku prasy kolorowej, motoryzacyjnej, kobiecej i coraz mocniej czują się w sferze poważnej prasy politycznej. A to i tak niewiele w porównaniu z Bułgarią czy Węgrami, gdzie wszystkie najważniejsze media z telewizją włącznie są w rękach firm niemieckich. I niemądre powtarzanie za Marksem, iż kapitał nie ma ojczyzny, nie może przesłonić faktu, iż zasadnicze interesy tych firm są nad Renem i Szprewą. Co oznacza, że dyskurs polityczny w Europie Środkowej może być w każdej chwili zinstrumentalizowany zgodnie z interesami Niemiec.

Podobnie rzecz się ma z tak zwaną eurokonstytucją. Pani Merkel ogłosiła, że przyspieszenie jej przyjęcia jest jednym z priorytetów prezydencji Niemiec w Unii. Czyżby z miłości do Europy? Czy może dlatego, że konstytucyjny system ważenia głosów daje Niemcom absolutną przewagę w Europie? Obawiam się, że z tej drugiej przyczyny.

Krótko mówiąc, u progu XXI wieku stoimy wobec trudnego do powstrzymania procesu odbudowy niemieckiej mocarstwowości. I wobec powracającego starego pytania Adenauera: Europejskie Niemcy czy niemiecka Europa? Dla Polaków odpowiedź jest oczywista. Ale to oznacza konieczność wzmacniania Unii. Tego zaś bez dobrych stosunków z Niemcami zrobić się nie da. Nasza polityka zagraniczna w najbliższych latach wymagać będzie niebywałej wręcz finezji i umiejętności gry na wielu fortepianach. Mamy szansę wejść do klubu europejskich mocarstw, ale co najmniej równie realne jest znalezienie się w kręgu zdominowanej przez Niemców Mitteleuropy. Jednocześnie musimy wzmacniać sojusz polsko-amerykański, uporządkować kulejące relacje z Francją, a przede wszystkim zbudować trwałe lobby, wspierające politykę polską w regionie. Frontalne zderzenie z Niemcami przegramy. Bez Słowaków, Litwinów i Łotyszy nie zwojujemy też wiele w Brukseli. Kłopot w tym, że ciągle nie widać, by polska klasa polityczna (bo nie tylko rząd) w relacjach z Niemcami rezygnowała z zachowania strasznych mieszczan Tuwima, którzy wszystko widzieli osobno. Polityka zagraniczna jest rzeczywiście wielką grą, a dzisiaj gramy o bardzo wysoką stawkę ostatecznego pożegnania z tą geografią polityczną Europy, która narodziła się na trupie Polski podczas kongresu wiedeńskiego w 1815 roku.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama