Bezdomni

Na temat problemu bezdomności w Polsce - na podstawie aktualnych publikacji prasowych

 

Wojciech Bonowicz

BEZDOMNI

 

Francuski filozof René Habachi pisał przed laty: "O Bogu i ubóstwie nie można mówić inaczej niż z lękiem, a milczenie jest tu bardziej wymowne niż słowa. O Bogu dlatego, że wszystkie nasze słowa są zbyt nędzne w stosunku do Niego i rozpadają się jak zeschła kora, gdy chcemy wyrazić nieskończoną pełnię Jego istnienia. O ubóstwie zaś dlatego, że nawet najuboższe słowa są zbyt bogate w stosunku do niego, bezsilne wobec nieskończonych niedostatków tej egzystencji." Wszelkie "szukanie tematu" czy "próba filozoficznego ujęcia fenomenu", ale też "bicie na alarm" czy "apelowanie do sumień" - w przypadku ubóstwa skazane są w najlepszym razie na poczciwość. W pisaniu o ubogich jest zawsze jakaś pośredniość, nie-sprawiedliwość, często - próba usprawiedliwienia siebie. Chrystus nie mówi: "Byłem głodny, spragniony, a opisaliście mnie..."

Świadom tych wszystkich pułapek, zdecydowałem się jednak poświęcić niniejszy felieton bezdomności. Mało brakowało, a w ostatnich miesiącach stałaby się ona bowiem jednym z tematów numer jeden w naszych mediach. Zainspirowany przez ojca Bogusława Palecznego protest bezdomnych na Dworcu Centralnym w Warszawie mógł być - gdyby uwagi opinii publicznej nie zdominowała akcja na oświęcimskim Żwirowisku - pretekstem do naprawdę poważnej refleksji, co zamierzamy zrobić dla ubogich w Polsce i jak ubóstwu zapobiegać. Już dawno w tej kwestii przestaliśmy liczyć na polityków, w ustach których słowa "najbiedniejsi" i "najbardziej potrzebujący" zupełnie straciły swój ciężar. Ci z nich, którzy naprawdę robią coś w tej sprawie, nie trąbią o tym "na rogach ulic". "Ta inicjatywa to wielki dar bezdomnych dla narodu polskiego", twierdził ojciec Paleczny i rzeczywiście mogło tak być, gdyby cała sprawa znów nie rozmyła się w hasłach i komentarzach, nie mających wiele wspólnego z autentycznym dramatem wielu ludzi. Sympatyzujący z protestującymi reporter "Polityki" napisał nawet, że okupacja hali głównej Dworca Centralnego wyglądała "jak początek rewolucji bezdomnych dołów przeciwko posiadającej mieszkania elicie i jej satelitom. »Dzisiaj my, jutro wy« - brzmiał trochę jak memento, a trochę jak groźba napis na biało-czerwonym sztandarze rozłożonym w dworcowej hali" (Sławomir Mizerski, Mój jest ten kawałek podłogi, "Polityka" 29/1998).

Protestu na dworcu nie poparły inne organizacje zajmujące się pomocą bezdomnym. Nie podobał im się zwłaszcza wysunięty przez inicjatorów akcji pomysł budowy osiedla dla bezdomnych. "Dla mnie to paranoja", przyznała siostra Małgorzata Chmielewska w rozmowie z Michałem Okońskim (Ludzie bezdomni, "Kontrapunkt. Magazyn Kulturalny »Tygodnika Powszechnego«" 6-7/1998). "Jeśli brak mieszkań jest rzeczywistym problemem ludzi bezdomnych, to w większości nie dotyczy ludzi w tym stadium resocjalizacji, którzy są na dworcu. Czy wyobraża pan sobie, że ci ludzie nagle zamieszkają normalnie w mieszkaniach, będą o nie dbać, płacić czynsz itd.? Przecież oni nie chcą iść do schronisk właśnie dlatego, że schroniska stawiają pewne wymagania. (...) Pomysł wybudowania bloków z mieszkaniami dla bezdomnych nie podoba mi się jeszcze z jednego powodu: to tworzenie getta marginesu społecznego. Były już takie próby w Ameryce Łacińskiej, to chyba Helder Camara robił takie eksperymenty. I naciął się, bo zamiast opróżnić slumsy, tylko je zwiększył - zaczęli do nich napływać ludzie w nadziei, że dostaną mieszkanie. Problem Warszawy polega m.in. na tym, że przyjeżdżają tu bezdomni z całej Polski w nadziei, że dostaną pomoc. Miasto broni się rozpaczliwie - i słusznie - przed budowaniem kolejnych schronisk. Natomiast - i to błąd - nie buduje mieszkań socjalnych, które nie uratują oczywiście tych z dworca, ale mogą wielu ludzi uchronić przed bezdomnością. W gminie Ursus kilkadziesiąt rodzin nie płacących czynszu czeka eksmisja na bruk."

Bolesnym paradoksem jest - według siostry Małgorzaty - to, że "bez większego problemu można uzyskać w różnych miejscach pomoc na zorganizowanie konferencji o ofiarach przemocy (czy np. o bezdomności); gorzej z pieniędzmi na pomoc ofiarom przemocy. W grudniu zadzwoniłam do Państwowej Agencji Przeciwdziałania Problemom Alkoholowym, bo nie miałam pieniędzy na węgiel w Brwinowie. Zimno potwornie, a tu mamy dwanaście matek i trzydzieścioro dzieci, wszystkie są ofiarami alkoholizmu tatusiów. Usłyszałam, że mogę dostać pieniądze na wydanie broszury albo na konferencję. Dostaję na takie konferencje zaproszenia - nigdy nie chodzę. Po co mam siedzieć dzień czy dwa i słuchać o czymś, o czym dobrze wiem..."

Ilu bezdomnych jest w Polsce, dokładnie nie wiadomo. Bardzo często mówi się o 300-350 tysiącach. Zdaniem Andrzeja Przymeńskiego, socjologa, który bada ten problem od pięciu lat, liczba ta jest mocno zawyżona. Według jego obliczeń bezdomnych jest 30-45 tysięcy. "Zastosowałem dwie metody obliczeń", przyznaje w rozmowie z Elżbietą Cichocką (Za drzwiami, "Gazeta Wyborcza" z 21 VII 1998). "Pierwsza opierała się na ustaleniu proporcji między bezdomnymi w schroniskach i poza nimi. Wszyscy ludzie zajmujący się bezdomnością potwierdzali, że ta proporcja kształtuje się jak 1:1 albo 1:2. Z danych oficjalnych wynika, że w Polsce jest 10-15 tysięcy miejsc w schroniskach. Mój szacunek bierze się więc z prostego mnożenia. Ponadto oszacowałem liczbę bezdomnych w czterech bardzo różnych województwach: poznańskim, szczecińskim, wrocławskim i pilskim. Na tej podstawie obliczyłem rozmiary bezdomności w całym kraju. Wyszło nieco powyżej 30 tysięcy. Słuszność tych wyliczeń potwierdziła pośrednio akcja uwłaszczeniowa. Zakładano, że ok. 300 tysięcy osób bez stałego miejsca zamieszkania zgłosi się po świadectwa udziałowe. Zgłosiło się niewiele ponad 30 tysięcy. Perspektywa warszawska jest myląca. Być może w województwie stołecznym jest 6 tysięcy bezdomnych, ale np. w pilskim - tylko stu."

Na pytanie "Kim jest dzisiejszy bezdomny w Polsce?" Andrzej Przymeński odpowiada: "Powiedzmy, że jest to człowiek w ciężkim kryzysie, którego przyczyny są często nieusuwalne. Przynajmniej 80 proc. bezdomnych to mężczyźni. Kawalerowie, rozwiedzeni albo w faktycznej separacji. Mają niższe wykształcenie i kwalifikacje niż ogół społeczeństwa, ale nie tak bardzo, jak się powszechnie sądzi. Około jednej piątej ma średnie wykształcenie, a zdarzają się i ludzie z wyższym. Wśród bezdomnych są weterani wielkich budów socjalizmu, którzy niemal przez całe życie ciężko pracowali, ale z różnych przyczyn zostali samotni. Są tacy, którzy od wielu lat uchylają się od płacenia alimentów. Są alkoholicy, którzy kiedyś bez trudu zmieniali miejsca pracy i znajdowali nowe miejsca zakwaterowania. Jest wiele sierot wojennych. Proces socjalizacji tych ludzi przebiegał w bardzo trudnych warunkach. Część z nich to wychowankowie państwowych domów dziecka. Część była wychowywana przez bliższych lub dalszych krewnych. Odzywa się też echem to, jak wówczas traktowano sieroty na wsiach. (...) Bezdomność jest testem na kondycję rodzin. Wielu z tych, którzy stracili lokum w hotelu robotniczym, miało możliwość powrotu do rodziny i wróciło." Wśród bezdomnych są też byli więźniowie oraz chorzy psychicznie, w tym osoby, u których nastąpiły głębokie zmiany w psychice wskutek nadużywania alkoholu. Alkoholizm jest zresztą przekleństwem wielu z nich. "Ludzie w stanie uzależnienia alkoholowego nie znajdują miejsca w zdecydowanej większości schronisk. W niektórych schroniskach podejmuje się działania, które mogą pomóc wyjść z uzależnienia (...). Ale można to robić tylko dobrowolnie, a nie wszyscy zgadzają się na leczenie." "Są tacy", opowiada siostra Chmielewska, "którzy przestają u nas pić, bo wypili swoje do dna (...). Ale są i tacy, którzy nie wypili - wylatują z ośrodków za picie i na nich nie ma siły. Więc idą na dworzec i »lubią« być na dworcu."

Siostra Małgorzata zwraca uwagę zwłaszcza na bezradność osób, które wychowywały się w domach dziecka - w pewnym momencie stanowiły one aż 80 proc. mieszkańców ośrodków prowadzonych przez Wspólnotę Chleb Życia. "Od lat marzę o utworzeniu kilku hosteli, które mogłyby wyłapywać wychowanków domów dziecka, zanim ci nabiorą zwyczaju włóczenia się. Mogliby tam tanio wynajmować coś małego, ale równocześnie byliby kontrolowani - częsty problem wychowanków domów dziecka, którzy dostali mieszkania, polega na nieumiejętności dbania o swoje: zdemolują, zapuszczą i tyle. A tu dostawaliby malutkie, samodzielne mieszkanko, za które płaciliby niewielki czynsz, musieli o nie dbać i pod kontrolą odkładać pieniądze na mieszkanie stałe."

Wedle Andrzeja Przymańskiego losy osób bezdomnych układają się według kilku schematów: "Wielu żyje w schroniskach całe lata. Przystosowują się, realnie oceniają swoje możliwości życiowe. Po co pracować jako oborowy za 350 zł, gdy jest jasne, że nie ma szans na wyjście z bezdomności? Wybierają łatwiejszy wariant życia. Inni są bezdomni okresowo. Latem wyjeżdżają na wieś do prac polowych i dostają tam miejsce do spania. Na zimę wracają do dużych miast. Na dworzec, do melin. Do więzień. Zarzekają się, że nie chcą tam wracać, ale zimę starają się spędzić w więzieniu, bo mają tam lepsze warunki socjalne niż w schronisku. Gdy bezdomny jest już starym, chorym człowiekiem - trafia do domu pomocy społecznej. Ale nie wszyscy godzą się na to. Znam człowieka, który uporczywie odmawia przejścia do domu pomocy, bo nie chce oddać ani grosza ze swej renty. Uważa, że utrzymanie należy mu się za darmo. Czasami bezdomni trafiają na pół roku albo dłużej do szpitala. Zwykle umierają przedwcześnie. (...) Przeważająca część bezdomnych wymaga długiego okresu rehabilitacji społecznej i zawodowej. Nie wszystkim daje się taką szansę. W Polsce bezdomność jest raczej drogą bez powrotu."

"Wielu stara się trzymać poziom", opisuje mieszkańców jednego ze schronisk Anna Mateja (Kloszardzi są gdzie indziej, "Kontrapunkt..." jw.), "czytają książki, dbają o siebie. Nie chcą żyć jak szczury, które interesują się jedynie darmowym posiłkiem. Muszą wyglądać tak, żeby nikt nie mógł poznać po nich przytuliska. Nie są zadowoleni z życia tam, ale gdy ktoś »zapije« albo z innego powodu zostanie wyrzucony, odlicza dni do powrotu. Irytuje ich mycie podłogi po kilka razy na dzień, »bo musi być czysto«, i dyżury w kuchni. Nie potrafią wytrzymać z psychicznie chorymi, narzekają na długie modlitwy i z trudem znoszą opowiadania współtowarzyszy, uważających się za outsiderów, którzy prowadzą takie życie dlatego, że tego chcieli. Outsiderzy mówią, że tutaj się realizują. Piszą wiersze, listy do żon, załatwiają sprawy gdzieś istniejących firm i każdego miesiąca mówią, że muszą wyjeżdżać do siebie. Ale miesiąc mija, a oni zostają. (...) Widocznie nie czeka na nich aż tak dużo, żeby opuścić przytulisko. (...) W polskich przytuliskach kloszardzi, którzy świadomie wybrali taki tryb życia, zdarzają się rzadko. Czasami tylko trafiają tu zagraniczni kloszardzi-podróżnicy, jeżdżący po Europie, którzy usiłują łamaną polszczyzną opowiedzieć byłym pracownikom PGR-u, jak dobrze jest być człowiekiem bez zobowiązań."

I Andrzej Przymański, i siostra Małgorzata Chmielewska uważają, że bezdomności się nie wybiera. "Długi brak domu powoduje zmiany w psychice, nieumiejętność nawiązywania kontaktów, lęk, zamknięcie w sobie, jakieś uzależnienie od takiego życia", opowiada polska przełożona Wspólnoty Chleb Życia. "Ja nie spotkałam »bezdomnego z wyboru«. I wierzę, że gdyby stworzyć im takie miejsce, w którym odnaleźliby się całkowicie, gdyby im pomóc i towarzyszyć (na to jest nas za mało), to okazałoby się, że nikt nie chce być bezdomny." Siostra Małgorzata przypomina, że "ubogi jest w sercu Chrystusa", a zapytana, co to znaczy, odpowiada: "człowiek ubogi ma nas uczyć, jak żyć z Chrystusem. Paradoks działalności charytatywnej polega na tym, że dzieli ona ludzi na tych, którzy się dobrze mają i mogą »odpalić coś« tym drugim - którzy mają się źle. Traktując ich przy tym - no właśnie - jak bezosobową masę. W rzeczywistości, jeśli nie dojdzie między mną a człowiekiem ubogim do spotkania, do spotkania na płaszczyźnie ludzkiej, to nigdy nie zrozumiem, że jest on moim bratem. (...) Po prostu brat, może słabszy, a może przeciwnie - bo jego heroizm w znoszeniu sytuacji, w jakiej się znalazł, jest dużo większy niż mój. Bo gdybym ja przeszła to, co on przeszedł, załamałabym się - a on żyje i walczy o siebie."

Poruszający opis takiego spotkania - którego sens nie jest w tym wypadku jednoznaczny, a w każdym razie nie jest łatwy do uchwycenia - przynosi wiersz Tadeusza Różewicza widziałem Go ("Odra" 4/1998):

spał na ławce
z głową złożoną
na plastykowej torbie
płaszcz na nim był purpurowy
podobny do starej wycieraczki
(...)
ubrany w trzy swetry
czarny biały i zielony
(a wszystkie straciły kolor)
spał spokojnie jak dziecko
poczułem w sercu swoim
(nie pomyślałem lecz poczułem)
że to jest Namiestnik
Jezusa na ziemi
a może sam Syn Człowieczy
chciałem go dotknąć
i zapytać
czy ty jesteś Piotr?
ale ogarnęło mnie
wielkie onieśmielenie
i oniemiałem
twarz miał zanurzoną
w kłakach rudej brody
chciałem go obudzić
i spytać raz jeszcze
co to jest prawda
pochyliłem się nad nim
i poczułem zepsuty oddech
z jamy
ustnej
a jednak coś mi mówiło
że to jest Syn Człowieczy
otworzył oczy
i spojrzał na mnie
zrozumiałem że wie wszystko
odchodziłem pomieszany
oddalałem się
w domu myłem
długo i starannie ręce

 

 

WOJCIECH BONOWICZ, ur. 1967, poeta, krytyk literacki, członek redakcji "Znaku".

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama