Wobec zagrożenia

Cotygodniowy komentarz z "Gościa Niedzielnego" (41/2001)

Czy Osama bin Laden maczał palce w zrównaniu z ziemią Światowego Centrum Handlu? Wbrew pozorom w amerykańskiej wojnie z terroryzmem wydarzenie to ma drugorzędne znaczenie. Saudyjski milioner z Afganistanu toczy już od dawna swoją batalię z USA. Amerykanie traktowali jednak do niedawna działania przeciw niemu w kategoriach operacji policyjnej. Był w ich oczach przestępcą, którego należy śledzić, dopaść i ukarać.

Teraz wszystko się zmieniło. Co było od początku wojną dla bin Ladena i jego popleczników, jest dziś również wojną dla Stanów Zjednoczonych i ich sojuszników. A ta rządzi się innymi prawami niż wymiar sprawiedliwości. Po ataku na Nowy Jork i Pentagon, terroryści z przestępców stali się wrogami. Przestępcę należy schwytać i ukarać stosownie do winy; wroga niszczy się wszystkimi dostępnymi środkami. To, czy wróg zdążył czymkolwiek zawinić, ma oczywiście znaczenie, acz głównie propagandowe. Owa zasadnicza zmiana w podejściu USA do zwalczania terroryzmu umknęła jakby uwagi sporej części światowej opinii publicznej, a nawet wielu Amerykanów. Stąd oczekiwanie jednoznacznych dowodów udziału bin Ladena w nowojorskiej masakrze. Tymczasem USA dysponują głównie poszlakami, których większości nie chcą zresztą ujawniać publicznie, powołując się na względy bezpieczeństwa narodowego.

Sojusznicy z NATO bez ociągania uznali przedstawiony im na środowym tajnym posiedzeniu materiał dowodowy za "jasny i przekonujący", obiecując bezwarunkowe wsparcie amerykańskich działań. Ale w końcu od tego są właśnie sojusznikami, żeby nie trzeba ich było długo przekonywać w wojennej potrzebie. Bin Laden wydaje się oczywistym celem głównego uderzenia Amerykanów w wojnie z terroryzmem. W oczach muzułmańskich ekstremistów uosabia on ich sprawę. Co więcej, dla światowej opinii publicznej pozostaje przywódcą wszystkich islamskich terrorystów. Poza tym, w odróżnieniu od rozproszonych i trudnych do identyfikacji komórek terrorystycznych, rozsianych po całym globie, jego obozy w Afganistanie są wyraźnym i względnie łatwym celem. Ponieważ odwetowe bombardowania byłyby uznane za niedostateczną odpowiedź na nowojorską tragedię, a walna ofensywa lądowa przeciw Afganistanowi wiązałaby się z niepotrzebnymi stratami, USA pozostało uderzenie sił specjalnych przy walnym wsparciu lotnictwa.

Tego rodzaju operacja, właściwie przygotowana i przeprowadzona z pomocą krajów graniczących z Afganistanem, to niemal pewny sukces. Bo gdyby nawet Wróg Numer Jeden umknął, to jego siły będą zdziesiątkowane, a bazy zniszczone. Tylko kapitulacja talibów i wydanie bin Ladena mogłoby zmienić ten scenariusz. Właściwa jednak wojna z terroryzmem rozegra się na innych frontach. Pierwszym będzie polowanie na terrorystów i ich popleczników na całym globie. Drugi front to dyplomacja dla pozyskania w taki czy inny sposób krajów, które dawały dotąd im schronienie bądź wsparcie. Na trzecim najpewniej rozegra się ofensywa dobrej woli Zachodu wobec muzułmanów, by pozbawić ekstremistów zaplecza.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama