Gra pozorów

Cotygodniowy felieton z "Gościa Niedzielnego" (28/2001)

Dawniej lubiłem ten szczególny czas leniej kanikuły w mieście. Niby to nie jest atrakcja smażyć się w murach, ale ruch był mniejszy, ludzie mniej się spieszyli, sklepy były luźniejsze, parkowanie łatwiejsze. W kościołach, chłodniejszych od otoczenia, i w tramwajach z klimatyzacją opartą na systemie operacyjnym Windows — czyli uruchamianą przez otwarcie okien — bez trudu można było znaleźć miejsce siedzące. Niestety, skończyło się i dzisiaj w pełni sezonu tkwię w korkach tak samo jak jesienią czy zimą. Podobno z powodu ogólnie niedobrej sytuacji ludzi nie stać na wakacje i zostają w domu. Wygląda jednak na to, że zamiast iść na spacer albo zagłębić się w lekturze, aby podnieść katastrofalne wskaźniki czytelnictwa w naszym kraju, rodacy wydają całe dofinansowanie do wczasów „pod gruszą” na benzynę i jeżdżą. Kiedy przestaną? Aż wyjeżdżą całe pieniądze, jak odpowiadała moja małoletnia kuzynka na pytanie, kiedy wróci z Wesołego Miasteczka.

Nawiasem mówiąc, biorąc za dobrą monetę wyniki statystyk i badań opinii publicznej oraz światłe słowa przew. Millera (że ta bieda taka straszna), wypada zauważyć, że mamy tu do czynienia ze zjawiskiem, z którego nie zawsze zdają sobie sprawę propagatorzy liberalizmu gospodarczego. Otóż twierdzą oni czasem, że na przykład emerytury są w Polsce zbyt wysokie w stosunku do przeciętnej płacy, nie zauważając, że niskich dochodów już bardziej obniżyć nie można, bo równie dobrze mogłyby one być zerowe. Jeśli mleko kosztuje 1,30 zł, a ja mam 1,20 zł, to chociaż mam aż 90 proc. potrzebnej kwoty i tak nic nie dostanę.

Prawdopodobnie ludzie, którzy tyle jeżdżą samochodami po mieście i robią wrażenie dostatku na przyjezdnych, w istocie są zbyt ubodzy, żeby dojechać tymi samochodami na drogie wczasy — wystarcza im tylko środków na zwiedzanie miasta w tempie korka albo na zmotoryzowany spacer z żoną (opuszczamy szybę w aucie i jedziemy wolno, żeby się kobieta nawdychała świeżego powietrza, które tak ciągle mężowi zachwala). Te pozory dobrobytu mogą mylić licznych turystów z Zachodu, którzy nie mogą zrozumieć, dlaczego Polacy tak narzekają, skoro tyle się w naszym kraju buduje, a na ulicach pełno aut niezłych marek. My tymczasem dążąc do wymarzonego dobrobytu, jesteśmy jak trzej rosyjscy lotnicy z komedii braci Marx. Lecieli oni przez Atlantyk, ale gdy byli w połowie drogi, zabrakło im paliwa, więc musieli wrócić. Za drugim razem pokonali trzy czwarte dystansu, ale zabrakło im paliwa i musieli zawrócić. W końcu dolecieli prawie do celu, już widzieli Statuę Wolności, ale zabrakło paliwa...

Oczywisty nonsens, jednak czyż podobnym absurdem nie są ciągłe narzekania ludzi, którzy mimo wszystko dają sobie radę, ale boją się do tego przyznać? I to w katolickim kraju, gdzie zabobonne udawanie, iż jest gorzej, niż jest naprawdę, powinno budzić naturalny wstręt? Wprawia to w zakłopotanie nie tylko zachodnich turystów, ale także tych rodaków, którzy mają ochotę pomóc naprawdę potrzebującym. Jak ich wyłowić w tłumie frustratów, którzy wołają o pomoc, choć sami mogliby tę pomoc nieść?

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama