Masz ci wybór

Cotygodniowy komentarz z "Gościa Niedzielnego" (19/2001)

Do wyborów pójdziemy 23 września, a nasze głosy policzone zostaną metodą St. Laguea. Nową ordynację wyborczą prezydent Kwaśniewski podpisał, mimo wątpliwości, w ostatnim dniu kwietnia. Nowa ordynacja likwiduje tzw. listę krajową, wprowadza jawność finansowania partii politycznych i kampanii wyborczych, a także — finansowanie partii z budżetu. Ustawa jednocześnie zakazuje prowadzenia działalności gospodarczej przez partie i komitety wyborcze. Niedopuszczalna byłaby też zbiórka publiczna pieniędzy na rzecz partii lub komitetów albo rozprowadzanie tzw. cegiełek. Partie dostaną za to więcej pieniędzy z budżetu państwa.

Ordynacji proporcjonalnej potrzebują chyba wyłącznie partie i politycy. O tym, kto zasiądzie w ławach poselskich decydują bowiem wtedy szefowie ugrupowań, układy personalne, taktyka, a najmniej wyborca. Podstawowymi argumentami zwolenników ordynacji proporcjonalnej są: konsolidacja stronnictw, siła polityczna rządu, który ma odpowiednie zaplecze w parlamencie, a w efekcie stabilność władzy i większe bezpieczeństwo państwa. Straszą oni rozdrobnieniem, bezwładem i anarchią, którą miałyby spowodować wybory większościowe. Jak wygląda jednak realizowanie programów, wierność elektoratowi, wewnętrzna spójność klubów i kół poselskich podczas głosowań, a nawet sprawność rządzenia, mogliśmy się przekonać w ciągu minionych dziesięciu lat.

Tymczasem wypróbowany system amerykański jest oparty zasadniczo na bezpośredniej rywalizacji kandydatów, poczynając od najniższego szczebla samorządowego, a kończąc na wyborach prezydenckich. Wyborca wie, na kogo głosuje i z czego go rozlicza. Ordynacja proporcjonalna, połączona z finansowaniem partii z budżetu jest sposobem mamienia wyborców i podatników, że są tacy, którzy „wiedzą lepiej”. Klasa polityczna stawia siebie ponad głowami obywateli, a dochodzenie od np. skorumpowanych polityków jakiejkolwiek odpowiedzialności jest zwyczajnie niemożliwe. Właśnie dlatego skompromitowani mają się tak dobrze.

Jednomandatowe okręgi wyborcze mogą skończyć z kandydatami, którzy związek z okręgiem mają tylko podczas wyborów. Kandydaci przywiezieni w „teczce” nie mieliby szans. Społeczność powiatu jako okręgu wyborczego, wybierając tylko jednego posła wybierałaby z grona osób jej znanych, a więc sprawdzonych w działaniach na szczeblu gminy, miasta, starostwa. Wpływ partii politycznych miałby znaczenie drugorzędne. Mogłoby się zdarzyć, że jedna z partii uzyskałaby taką przewagę, że sprawowałaby władzę. Ale o tym przed wyborami nie decyduje szef partii, o tym decydują wyborcy, a ewentualna przewaga wiadoma byłaby dopiero po wyborach. Sejm miałby szansę stać się Sejmem obywatelskim, a nie partyjnym. Niestety, na razie w meczu obywatele—politycy przegrywamy.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama