O sprawiedliwości lżej

Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (17/2001)

Wiele „Dylematów” poświęciłem już sprawiedliwości. W numerze 14. (z Niedzieli Palmowej) usiłowałem wskazać, dlaczego łatwo mówić o sprawiedliwości, ale trudniej ją realizować (chodziło o to, jak ustalić, co jest równe, a co nierówne). Podobno był to tekst trudny. Wróćmy więc raz jeszcze do tematu „sprawiedliwość”.

Sprawiedliwość to rzeczywiście trudny temat. Przyczyny leżą zarówno po stronie sprawiedliwości, jak też po naszej stronie. Wszyscy pragną sprawiedliwości. Znaczyłoby to, że wszyscy wiedzą, co to jest sprawiedliwość — bo czy można pragnąć czegoś, o czym nie ma się pojęcia? Ale zdefiniowanie sprawiedliwości nastręczałoby kłopotów. Jest to pojęcie abstrakcyjne, łatwiej nam ocenić w konkretnym przypadku, czy „coś” jest sprawiedliwe, czy nie. Co więcej, nieraz wydaje nam się to bardzo proste, jakże często mówimy o „oczywistej niesprawiedliwości” albo też powiadamy z uznaniem, „to było sprawiedliwe” czy „sprawiedliwości stało się zadość”. Żywimy przekonanie, że potrafimy sprawiedliwie ocenić i że my faktycznie oceniamy sprawiedliwie. Wypowiadamy się w takich sytuacjach zazwyczaj z dużą pewnością siebie. Czy jednak uświadamiamy sobie, jaką przykładamy miarę? Skąd czerpiemy kryteria naszego orzekania?

Nie łudźmy się, są to nader często kryteria subiektywne, według naszego uważania. Często emocjonalne, uczuciowe, dyktowane sympatią lub antypatią. Bywa, że wedle schematu „nasz” i „nie nasz”. Nieraz oparte na z góry przyjętych założeniach. Słowo „sprawiedliwość” jest szybko na podorędziu dla uzasadnienia naszych roszczeń. Odwołujemy się do sprawiedliwości, by chronić czy przeforsować nasze interesy. Występujemy w jednej osobie jako strona i jako sędzia zarazem. I trudno, żeby było inaczej. Boć przecież nie zdusimy naszych odczuć, mamy swoje intuicje i prawo do naszych sądów. Mamy prawo do własnego subiektywizmu, trzeba jednak, byśmy zdawali sobie sprawę z tego, że jest to właśnie — nasz — subiektywizm. Winniśmy zawsze pamiętać, że nie mamy patentu na słuszność, a nasze sądy wymagają konfrontacji z sądami odmiennymi. Sprawiedliwość „staje się” w dyskusji, w uregulowanej wymianie zdań z zachowaniem zasad „fair play”. Sprawiedliwość ma za sobą argumenty. Argumenty są prawdziwe, gdy ostają się w starciu z argumentami przeciwnika. Sprawiedliwość jest czymś, o co toczy się spór w sądzie czy poza nim. „Rozprawa sądowa” — tak to się nazywa. Nazwą „rozprawa” oznacza się też poważniejszą pracę naukową, bo w jednym i drugim przypadku chodzi o uargumentowanie jakiegoś twierdzenia i o zbicie zarzutów.

By to zrozumieć, nie trzeba zresztą sięgać do metodycznego przykładu rozprawy sądowej czy naukowej. Wystarczy przysłuchać się odzywkom maluchów, gdy „walczą” o sprawiedliwość. „Ja tego nie zrobiłem” albo „niechcący” — powiada dziecko, broniąc się przed niesprawiedliwą karą. Albo kiedy dzieciak pokrzykuje „ja też!” czy „dlaczego ja, a nie on?” — zgłaszając tym samym pretensje o naruszoną sprawiedliwość. Dziecko wie, że żądanie sprawiedliwości trzeba poprzeć argumentami. Takich odruchowych odzywek nie trzeba dziecka uczyć, ono daje wyraz swoim odczuciom. Trzeba natomiast uczyć je umiejętności słuchania argumentów przeciwnych. Bo inaczej wyrośnie na egoistę, który będzie krzyczał o sprawiedliwości, a nie nauczy się złotej reguły: „Nie czyń drugiemu, co tobie niemiło”.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama