Monopolizacja słuszności

Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (38/2000)

Pewna pani zabawiająca się w uprawianie polityki powiedziała pewnego wieczoru: "Kiedy dochodzi do głosu to, co słuszne, realizuje się demokracja". Wynikałoby z tego, że gdy "dochodzi do głosu to, co niesłuszne", nie realizuje się demokracja. Demokracja to - wedle takiego mniemania - system, w którym dochodzi do głosu tylko to, co słuszne. A do tej pory wydawało się nam, że demokracja to system, w którym każdy dochodzi (a przynajmniej może dojść) do głosu. Tak było w starożytnej, przywoływanej jako prototyp, demokracji ateńskiej. Polegała ona na tym, że na zgromadzeniu ludowym ("ekklesia") każdy obywatel mógł zabrać głos, chyba że był przez sąd pozbawiony praw. Z naszej perspektywy nie była to demokracja doskonała, m.in. dlatego że prawa obywatelskie wykonywali tylko mężczyźni, nie mówiąc już o tym, że niewolników w ogóle nie zaliczano do obywateli. Demokracja bywała ograniczana z różnych powodów, nigdy jednak z powodu "niesłuszności". Zdecydowany krok naprzód postawiło chrześcijaństwo. Głosząc prawdę o Bogu Stwórcy i Zbawcy wszystkich ludzi, wskazywało na ich wspólne pochodzenie: wszyscy jesteśmy dziećmi jednego Ojca, który dla zbawienia nas wszystkich zesłał Syna swego na świat. Ta chrześcijańska nauka, głosząca i uzasadniająca godność, wolność i odpowiedzialność osoby ludzkiej, stała się własnością cywilizacji wyrosłej na kontynencie europejskim i promieniującej na cały świat. Nauka ta znalazła w systemie demokratycznym najbardziej adekwatny sposób politycznej realizacji. Zakłada się w niej, że dzięki wolności człowiek pozna prawdę i rozezna to, co słuszne, ale postawiono by sprawę na głowie, gdyby od poznania i rozeznania uzależniano prawo głosu. Przytoczona na początku wypowiedź to zaprzeczenie demokracji. Doskonale pamiętamy czasy, kiedy rzeczywiście mogło dojść do głosu tylko to, co "słuszne". Pilnował tego urząd cenzury. Przez długie lata można było znaleźć się za kratkami za "niesłuszną" odzywkę na ulicy czy w tramwaju, a nawet - gdy ktoś usłużnie czy z głupoty doniósł - w towarzystwie. Tyle, że systemu tego nie nazywaliśmy demokratycznym, lecz totalitarnym. Tu właśnie tkwi źródło i sedno nieporozumienia. Źródłem jest subiektywne przekonanie o bezspornej słuszności własnych poglądów. Inne są błędne, a błąd nie ma prawa bytu. Jednak błąd nie jest bytem substancjalnym, on nie istnieje inaczej, jak tylko jako zdanie jakiejś myślącej istoty, czyli człowieka. Stąd już tylko krok do zaprzeczenia mu prawa dochodzenia do głosu: zabierać głos mogą tylko ci, co podzielają nasze poglądy. Co praktycznie znaczy przypisywanie sobie władzy oceniania, które poglądy są słuszne i mogą być dopuszczane do głosu. Skoro jednak inne poglądy też dochodzą do głosu, a po doświadczeniach z systemami totalitarnymi trudno przyznać się do ciągot do nich, obrócono kota ogonem: nie ma demokracji tam, gdzie głosi się poglądy niesłuszne, czyli odmienne od naszych. Swoiste to pojmowanie demokracji. Ponieważ nie podzielam poglądu, że "demokracja realizuje się tam, gdzie dochodzą do głosu słuszne poglądy", nie odmawiam owej pani prawa głoszenia błędnych - według mnie - poglądów, ma prawo korzystać z demokracji, bo demokracja jako jedyny system dopuszcza też - otwarty lub zakamuflowany - sprzeciw wobec demokracji. Z tego to powodu jest ona systemem kruchym, a jej trwanie wymaga wrażliwości na wypowiedzi takie, jak przytoczona na początku. Dla jasności dodam, że owe niesłuszne poglądy, nad których "dochodzeniem do głosu" owa pani bardzo ubolewała, dotyczyły obowiązującego w Polsce prawa. A przecież od wymiany poglądów na temat prawa zaczęła się demokracja.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama