Łatanina

Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (10/2000)

Czy powstanie stopień wodny na Wiśle w Nieszawie — poniżej Włocławka? Rząd właśnie odłożył obrady nad tym problemem — pod naciskiem demonstracji ekologów, pod pretekstem „nowych ekspertyz, które napłynęły”. Wydaje się, że ta decyzja zostanie podjęta przede wszystkim ze względu na to, że Włocławek zaprojektowany był jako część systemu i teraz trzeba ten system uzupełniać. Jeszcze raz okazało się, że hasło „technika zepsuje, to technika naprawi” to prawda połowiczna. Nic nam nie przywróci szansy na to, abyśmy mieli „Park Narodowy Wisły”. Będzie więc zapora.

Wisła to w skali Europy fenomen — daleko szukać by tak potężnej rzeki w tak wielkim stopniu płynącej w sposób naturalny, budującej krajobraz wokół siebie. W tej chwili, w wyniku starań ekologów, a w jeszcze większym stopniu dzięki upadkowi przemysłu i górnictwa w jej dorzeczu, Wisła odradza się biologicznie, zmniejsza się jej udział w zatruwaniu Bałtyku. Podobno wróciły do Wisły łososie. Pewnie istnieje szansa, aby udowodnić, że Wisła „dzika” może gospodarce przynosić więcej korzyści niż „przemysłowa”. Może nawet w jej utrzymaniu da się temperować „inżynierską gigantomanię”, wysłuchiwać ekologów i jakieś fundusze przeznaczyć na nagrody dla gmin podejmujących tanie lokalne zabiegi na rzecz „małej retencji”? Może doświadczenia agroturystyczne ziemi kaszubskiej da się powoli rozszerzać w górę biegu rzeki — cały czas pamiętając, że „małe jest piękne”, a turysta chętnie płaci sporo za dystans, jaki dzieli go od innych turystów.

Dużo się ostatnio mówi o zamykaniu szkół na wsi. Nie wiem, czy dosyć o przystosowaniu szkolnictwa na wsi do pełnienia jednocześnie dwu funkcji — przygotowania młodych do studiowania w miastach i do zostania na wsi. Gotowi do studiowania muszą wiedzieć, jak ubiegać się o stypendia i o kredyty na studia. Ci, którzy na wsi zostaną, muszą czuć się potrzebni, muszą widzieć swoje perspektywy i szanse — również poza rolnictwem i rolniczym przetwórstwem. Wiejskie gimnazja i licea muszą mieć klasy turystyczno-hotelarskie z programem nauczania języków obcych, ekologii, ekonomii turystyki, folkloru. Podobny program przydałoby się rozwijać na Uniwersytetach Ludowych. Potrzeba na to pieniędzy, ale łatwo obliczyć, że większych pieniędzy potrzeba na ratowanie wiejskich bezrobotnych, na leczenie rozpitych, na ściganie złodziei.

W latach osiemdziesiątych pisywałem do warszawskiego „Przeglądu Katolickiego”, pisywał tam również teolog Michał Wojciechowski — identyczność nazwisk spowodowała niejedną pomyłkę. Ucieszyłem się, że pan Michał, już profesor Uniwersytetu im. Prymasa Wyszyńskiego, napisał w „Rzeczpospolitej” (z 22 lutego) o szkołach. Domaga się, aby bon edukacyjny — zgodnie z postulatami wyborczymi AWS — trafił w końcu do rąk rodziców. Sam się o to upominałem nie raz, więc przeczytałem artykuł z radością. Gdy w koalicji trwa poszukiwanie sposobu na odzyskanie głosów wyborczych, jest okazja, aby wrócić do sprawy, przełamać opór biurokratów z ministerialnej góry i samorządowego dołu. Czy do tego właśnie zachęcać? Waham się. Przekonał mnie Michał Wojciechowski — i nie przekonał. Jego rozumowanie jest oparte na poglądzie, że rodzice wiedzą, co dla dzieci i ich przyszłości jest dobre, że nie dadzą się oszukać i przekupić, że odróżnią dobrego nauczyciela od marnego. Bądźmy realistami — światłych i roztropnych rodziców nie jest za wiele.

Zostawić więc bon urzędnikom? Jednak lepiej ryzykować, uwierzyć w wolność rodziców. I wołać do nich — łączcie się w koła i grupy, słuchajcie wykształconych, bądźcie ostrożni.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama