Porównywalne miasta?

Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (7/2000)

Przemawia polityk do swoich: „Tak jak nie biegaliśmy po wskazówki do Moskwy, tak też nie będziemy biegać po takie same wskazówki do Brukseli”. Mniejsza o to, jak było naprawdę. Udawanie dziś, że było się ongiś bohaterem, jest śmieszne, ale zrozumiałe i na ogół mało szkodliwe. Gorzej natomiast z fałszerstwem polegającym na przyrównaniu Brukseli do Moskwy. Fałszerstwo takie trzeba uznać za świadome, bo trudno przyjąć, by polityk nie dostrzegał różnicy. Mamy tu do czynienia z kłamliwym chwytem propagandowym, którym posługują się nie tylko spadkobiercy rządzących dawniej w sojuszu z „siłą przewodnią”, lecz także — co gorsza i co zdumiewa — osoby, które pozostawały w opozycji wobec ówczesnego systemu. Wykluczam możliwość, że nie dostrzegali różnicy między przymusowym uzależnieniem państwa „zamkniętego w bloku” a suwerenną decyzją podejmowaną przez rząd Rzeczypospolitej w interesie narodu jako całości i wszystkich jego obywateli (pisał o tym Redaktor Naczelny w numerze 44. i do tego tekstu odsyłam Czytelnika).

To fałszywe, kłamliwe, symboliczne przyrównanie Brukseli i Moskwy mógłbym zrozumieć (ale nie usprawiedliwić), gdyby jego autorzy umieli przedstawić jakiekolwiek alternatywne propozycje. A tych jakoś brak. Owszem, płynie potok słów szumnych, górnolotnych, tak wzniosłych, że nieprzylegających do rzeczywistości. Trudno tego nie nazywać demagogią. Bo polityk to osoba, która mocno wprawdzie krytykuje, ale też mówi, co ma być i — przede wszystkim — jak to osiągnąć. Nie pomija również pytania o koszty. Demagog zaś przede wszystkim krytykuje, czasem obwieszcza, co ma być, ale nigdy nie daje rzeczowej odpowiedzi na pytanie, jak to zrobić. Chętnie np. powiada, że człowiek jest ważniejszy niż rachunek ekonomiczny — co jest oczywistą prawdą, tyle że nadużywaną, bo aby żyć, trzeba mieć pieniądze, a tych nie ma, jeśli nie funkcjonuje rachunek ekonomiczny.

Brak realnych propozycji zastępuje się wywoływaniem emocji i straszeniem. Jest już cały arsenał zwrotów obliczonych na wywołanie wstrząsu u tych, którzy jeszcze nie osiągnęli pożądanego poziomu świadomości. Oto niektóre z nich: „wyprzedaż majątku narodowego”, „zdrada polityki polskiej”, „cudzoziemczyzna”, „tępe zapatrzenie się w Unię”, „rezygnacja z suwerenności”, „bezprzykładna w całej historii krzywda Polaków”, „sięgające setek miliardów dolarów straty spowodowane przez Unię Europejską”... itd. Licytacja szkód, zagrożeń i czekających nas podobno klęsk nie ma granic. Kolejny znawca dziejów i polityki zapowiedział, że „przystąpienie do Unii to będzie ostateczny rozbiór Polski”. Inny wie więcej i ostrzega, że za rok może Polski nie być.

Większość tych dramatycznych alarmów to wieści zasłyszane, ubarwione w przekazie dla spotęgowania grozy. Widać, że są ludzie, którym do dobrego samopoczucia potrzebny jest wróg, chyba się boją, że bez niego nie mieliby po co żyć. Ale też przy tym prześciganiu się straszydłami wychodzi raz po raz szydło z worka. Otóż całe to niszczenie narodu, prowadzenie go do zagłady, pozbawianie tożsamości itd. zaczęło się przed — powiadają oni — dziesięciu laty! Skoro zło nastało w 1989 r., to widać przedtem było dobrze! A więc już wiadomo, dlaczego ta Bruksela taka zła! Tyle że z owych dwu miast to właśnie Bruksela nie wyrządziła nam nic złego. Z absurdami nie ma co polemizować.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama