Polityka to nie karty

Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (50/99)

Nie tylko w Polsce partie polityczne wystawiają się na krytykę. Razi styl ich polemik, ich swarliwość, niedająca się ukryć troska o własne przede wszystkim interesy, także nader nieraz rażący brak kompetencji, prezentowany zwłaszcza przez pchających się wciąż przed kamerę co bardziej buńczucznych aktywistów. W perspektywie wyborów podnosi się przeto żale, że tylko partie polityczne (i grupy obywateli), a nie inne organizacje mogą wystawiać kandydatów do parlamentu.

A jednak nie ma alternatywy dla „demokracji partyjnej”. Trzeba ją tylko rozumieć zgodnie z jej założeniami i jasno widzieć, po co są partie. Celem partii jest osiągnięcie wpływu na decyzje polityczne odpowiednio do programu partii, a program ten winien dotyczyć zadań i funkcjonowania państwa. Mówiąc krótko: celem partii jest dojście do władzy. Władza, której osiągnięcie przyświeca partiom politycznym, winna jednak stanowić cel jedynie pośredni, nadrzędny — dla realizacji programu. Niestety, często odnosi się wrażenie, że partie postrzegają władzę jako wartość „samą w sobie”.

Tymczasem jednym z założeń systemu demokratycznego jest powściągliwość władzy. Inaczej niż za czasów monarchii, władza demokratyczna to nie panowanie nad ludźmi, gdyż wszyscy są równi i żadne stanowisko w państwie nie może naruszyć równości wobec prawa. Zwrot „władza to służba” to nie tylko piękna retoryka, społeczeństwo utrzymuje władzę po to, by ona mu służyła wykonując zadania określone prawem, nie zaś po to, by się panoszyła. Doświadczenie poucza jednak, że kto posiadł władzę, tego nęka pokusa poszerzenia jej. Upolitycznia się urzędy publiczne, zyskując w ten sposób pretekst, by je obsadzać. Przepychanki i roszady personalne pochłaniają przy tym dużo czasu i energii, brak sił na pracę koncepcyjną, programową.

O programach dużo się mówi, ale kiedy trzeba je ujawnić, okazują się nader ubogie i wątłe: taktyka gier personalnych bywa opracowana w szczegółach, gorzej natomiast ze strategią rozwiązywania konkretnych trudności. Jeśli nawet któraś partia taką strategię opracowała, to ma kłopoty z klarownym przedstawieniem jej społeczeństwu, które wskutek tego nie dostrzega korzyści, jakimi ma owocować realizacja programu. Zupełnie niedobrze jest, gdy partia staje murem za osobą niekompetentną. Ileż to wysiłku trzeba włożyć i na jakie pomysły się zdobyć, by bronić postaci wręcz humorystycznych, ale swoich!

Malejący prestiż partii nawiązujących — przynajmniej słownie — do europejskich tradycji politycznych powoduje, że zyskują zwolenników ugrupowania budujące wyłącznie na proteście. Charakteryzują się one tym, że dużo żądają, ale nie potrafią nic pozytywnego zorganizować — z wyjątkiem demonstracji „przeciw”. Nie mają żadnej dającej się realizować koncepcji, ale dzięki bardzo prostym receptom „uzdrowienia” sytuacji znajdują posłuch. Liderzy tych środowisk protestu żerując na ludzkim niezadowoleniu, uprawiają oczywiste szalbierstwo polityczne, ale w demokracji nie można im tego zakazać. Trudno też mieć pretensje do ludzi, że dają się zwieść prostackiej mowie. Niepokojące jest natomiast, że partie „programowe” kumają się z tymi, co profilują się jedynie przez protest i węszenie wroga. Co więcej, podejmują retorykę protestujących, radykalizują się, próbują ich wręcz przelicytować. Jak karciarze...

Ks. Remigiusz Sobański

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama