Dziennik watykański

John Thavis od trzydziestu lat przygląda się mechanizmom działania Watykanu i kurii rzymskiej

I

John Thavis od trzydziestu lat przygląda się mechanizmom działania Watykanu i kurii rzymskiej. W swojej dziennikarskiej karierze odbył niezliczoną ilość nieformalnych rozmów i zakulisowych spotkań z prominentnymi przedstawicielami Stolicy Apostolskiej. Wiedzę czerpie z samego źródła. W „Dzienniku watykańskim” odsłania przed czytelnikami prawdę o centralnej instytucji Kościoła katolickiego. Udowadnia, że rzeczywistość niewiele ma wspólnego z medialnymi doniesieniami, choć bywa równie sensacyjna.

Wkrótce po wyborze na papieża Benedykt XVI ogłosił, że nie będzie podróżować tyle co jego poprzednik. A jednak odbył osiemnaście pielgrzymek w trakcie pierwszych sześciu lat pontyfikatu, być może zdawszy sobie sprawę, że papież XXI wieku nie może pozostawać zamknięty w murach Watykanu. Wszelako o ile Jan Paweł II wyraźnie czerpał przyjemność z dalekich podróży, o tyle Benedykt XVI zdawał się je ledwie wytrzymywać, zawsze trzymając się sztywno programu, unikając nadkładania drogi i wychodzenia do tłumów. Nierzadko sprawiał wrażenie skrupulatnego turysty, który odhacza na liście punkty do zaliczenia. Jan Paweł II miał nieustającą świadomość tego, że patrzy na niego cały świat. Ilekroć lądował w jakimś kraju i pochylał się, aby ucałować płytę lotniska, niejako uchylał kurtyny religijnego dramatu. W odróżnieniu od niego Benedykt XVI odstąpił od całowania ziemi, uznając ów rytuał za nazbyt teatralny. Właściwie, jak dość prędko odkryli fotografowie uczestniczący w volo papale, pośpiesznie wysiadał przez przednie drzwi samolotu, uprzedzając tłoczących się przy tylnym wyjściu dziennikarzy. Tym samym fotografowie tracili szansę na pstryknięcie pierwszych zdjęć. Niemiecki papież nie gustował w medialnym show; wolał przejść od razu do rzeczy. Co w wypadku papieskich pielgrzymek oznacza uroczystości powitalne, przemówienia i ceremonie liturgiczne — niespecjalnie bogatą pożywkę dla mediów.

Pielgrzymki Jana Pawła II wzbudzały tak duże zainteresowanie dziennikarzy między innymi dlatego, że wyprawiał się on daleko od Rzymu, poza europejską kolebkę, wkraczając na terytoria misjonarzy. Gdy zawitał do Afryki, przed kamery wylegli plemienni tancerze, odziane w łachmany dzieci recytujące poezje oraz nastoletni muzycy rockowi dający występy wzdłuż trasy papieskiego orszaku poruszającego się samochodami. Z kolei Benedykta XVI można było raczej zobaczyć na sali koncertowej pośród nie ustępujących mu pozycją dygnitarzy, zasłuchanego w Mozarta. Po raz pierwszy uczestniczyłem w volo papale w 1984 roku przy okazji papieskiej pielgrzymki do Republiki Dominikany i Puerto Rico. W tamtych czasach nie było jeszcze Vika van Brantegema, toteż panowała nie lada samowolka. Ledwie wsiedliśmy na pokład boeinga 747 linii Alitalia, chaos jeszcze się pogłębił. Rudi Frey, fotograf magazynu „Time”, przechadzał się między rzędami siedzeń i pilnował, żeby każdy miał kieliszek szampana albo szklaneczkę z  krwawą mary. Rudi miał krótko przystrzyżone siwe włosy, dzikie spojrzenie i w dość nietypowy sposób proponował drinka.

— Nie, dziękuję — powiedziałem, kiedy kazał drobniutkiej stewardesie nalać mi szampana marki Krug Grande Cuvée. Była siódma rano. Jednakże Rudi ujął kieliszek typu flet, wręczył mi, po czym zaczekał, aż wypiję zawartość. Następnie poprosił o krwawą mary dla siebie. Na długo przed startem połowa samolotu była na lekkim gazie. Niebawem stewardesy zabrały się do rozdawania podarunków pokładowych: designerskich toreb, buteleczek perfum i kartonów papierosów. Samolot był ogromny i każdy dziennikarz miał do swojej dyspozycji cały rząd foteli. Niestety, ja bałem się latania, przez co nawet z napojami regenerującymi Rudiego czekał mnie jedenastogodzinny koszmar. Usadowiłem się wygodnie i łyknąłem lek z grupy beta-blokerów, w nadziei że uspokoi moje nerwy pospołu z Royem Orbisonem śpiewającym mi do ucha z taśmy w walkmanie. Kiedy znaleźliśmy się w pół drogi nad Atlantykiem, rozdano nam tekst dwóch przemówień, które papież miał wygłosić w Santo Domingo jeszcze tego samego dnia: mowę powitalną oraz homilię. Wszyscy przebiegli je wzrokiem, zakreślając akapit traktujący

Na wysokości o niesprawiedliwości i ucisku oraz inny, który chyba odnosił się do teologii wyzwolenia. Po chwili wyciągnęliśmy nasze walizkowe maszyny do pisania i zaczęliśmy walić w klawisze, tworząc brudnopisy późniejszych artykułów. Wreszcie odłożyliśmy maszyny na bok i sięgnęliśmy po drinki, które roznosił Rudi. Gdy obniżaliśmy lot nad Santo Domingo, przestałem kurczowo zaciskać dłonie na podłokietnikach i poczułem zalewającą mnie falę ulgi. Podczas podchodzenia do lądowania wyjrzałem przez okno i zobaczyłem w dole wiwatujący tłum kłębiący się w pobliżu terminalu. Samolot zaczął niezdarnie siadać, kołysząc skrzydłami, po czym znienacka silniki zwiększyły ciąg. Poderwaliśmy się z rykiem, walcząc z siłą grawitacji, i ponownie wzbiliśmy się w niebo. Zdumiony, rozejrzałem się wokół siebie i zobaczyłem parę uśmiechniętych twarzy. Okazało się, że Latynosi uwielbiają, kiedy papieski odrzutowiec przelatuje nisko nad zgromadzonymi wiernymi, doprowadzając ich do jeszcze większego podniecenia. Wziąłem głęboki oddech. Znowu zaczęliśmy podchodzić do lądowania, tym razem na poważnie. Opadliśmy twardo na płytę lotniska, co było nieco rozczarowujące po wcześniejszym wyczynie. Sięgnąłem po notes i zapisałem: „Papież potrafi dać przedstawienie”.

Dziennik watykański

II

Na przestrzeni lat uczestniczyłem w audiencjach, na których papież przyjmował czołowych przywódców światowych i pomniejszych urzędników; dyktatorów i laureatów Nagrody Nobla; świętych i grzeszników. Byłem obecny, kiedy do Watykanu przybył Michaił Gorbaczow, gdy w 1989 roku decydowała się przyszłość Europy Wschodniej. Widziałem, jak Jasira Arafata raduje chwila z papieżem; śmiałem się, gdy Jan Paweł II przymierzał okulary Bono, i nie wierzyłem własnym oczom, kiedy Benedykt XVI odpływał myślami na niezliczonych audiencjach z głowami państw. Papieskie spotkania z prezydentami Stanów Zjednoczonych były nieodmiennie najciekawsze i stanowiły dowód na przepaść kulturową dzielącą świat Watykanu i świat USA. Mówiąc w największym skrócie, Amerykanie poklepują się po plecach i ucinają sobie pogaduszki, a przedstawiciele Stolicy Apostolskiej całują pierścienie i wygłaszają mowy. W czerwcu 2007 roku pierwsze spotkanie z Benedyktem XVI odbył prezydent George W. Bush. Był to czas napiętych stosunków między Stolicą Apostolską a Stanami Zjednoczonymi — kość niezgody stanowił Irak. Cztery lata wcześniej Bush zlekceważył ostrzegawcze przestrogi udzielone przez Jana Pawła II podczas amerykańskich przygotowań do inwazji na Irak, co w Watykanie wywołało głęboką niechęć. Po śmierci Saddama Husajna — gdy wzmogły się bratobójcze walki, terroryzm i ataki skierowane przeciwko chrześcijanom — Watykan zmienił swoją postawę na: „A nie mówiliśmy wam?”. Spotkanie Busha z Janem Pawłem II w 2004 roku było majstersztykiem watykańskiego planowania. Zarówno papież, jak i prezydent wygłosili mowy w okazałej Sali Klementyńskiej.

Zazwyczaj przy okazji wizyty amerykańskiego prezydenta Watykan spraszał amerykańskich duchownych, seminarzystów i inne osoby, którym dopisało szczęście. Taka widownia miała pozytywny wpływ na atmosferę spotkania. Tym razem jednak Amerykanów była garstka, a większość aksamitnych krzeseł pozostała pusta. Nastrój był posępny, a popsuł się całkiem, gdy papież zaczął przemawiać. Wysilonym i łamiącym się głosem, dobywając resztek energii, ciężko chory polski papież udzielił Bushowi reprymendy, której ten długo nie zapomniał. Przypomniał prezydentowi, że Watykan był przeciwny wojnie, i oświadczył, że sprawy w Iraku przybrały zły obrót. Wybuch terroryzmu. „Wielkie niepokoje”. Brak politycznej odnowy. Jan Paweł II stwierdził, że Irakowi trzeba najbardziej suwerenności, idealnie pod nadzorem międzynarodowym. Wspomniał o „godnych ubolewania” przypadkach maltretowania jeńców irackich przez amerykańskich żołnierzy i powiedział, że coś takiego utrudnia walkę z terroryzmem. Bush wiercił się na za dużym dla niego fotelu i wyglądał jak uczniak, który słyszy, że średnia jego ocen obniża się drastycznie. Teraz, trzy lata później, Bush miał nadzieję naprawić stosunki z Watykanem dzięki nowemu papieżowi. Niestety, Benedykt XVI nie był specjalnie skłonny do współpracy. Wcześniej tego samego roku w swoim orędziu podczas tradycyjnego wielkanocnego błogosławieństwa urbi et orbi (miastu i światu) wygłaszanego z balkonu Bazyliki Świętego Piotra powiedział jasno i wyraźnie, że „na Bliskim Wschodzie (...) brak niestety jakichkolwiek pozytywnych sygnałów — w Iraku nieustannie przelewana jest krew, a ludność cywilna zmuszona jest do migracji”. To sprawiło, że urzędnicy ambasady amerykańskiej w Watykanie rzucili się minimalizować szkody. Składali oficjalne oświadczenia mówiące, że Stolica Apostolska i Stany Zjednoczone zasadniczo zgadzają się co do tego, że trzeba odbudować Irak. Jednakże podczas nieoficjalnych spotkań z watykańskimi specjalistami od polityki zagranicznej dawali do zrozumienia, że uwagi papieża były „mało konstruktywne” — co jest bardzo ostrym wyrażeniem w dyplomacji, zwłaszcza w stosunkach ze Stolicą Apostolską. Zatem dzisiaj Watykan znów był sceną dyplomatycznego dramatu. Osobiście spodziewałem się, że Benedykt XVI okaże się dla Busha łagodniejszy niż Jan Paweł II: pewnie padnie wzmianka o Iraku, jednakże temat ten nie zdominuje spotkania. Powodem, dla którego tak uważałem, było to, że zarówno Bush, jak i Benedykt XVI zaangażowali się w walkę z aborcją, która to kwestia była równie ważna albo i ważniejsza dla niemieckiego papieża. I tym razem — gdy tylko prezydent ze świtą nas minął — pomknęliśmy ukrytym przejściem w stronę papieskiej biblioteki, dokąd zdążyliśmy w samą porę. Nawet przed tym zanim Bush się pokazał, usłyszałem, jak woła do któregoś z współpracowników papieża:

— Jak leci? W końcu wyłonił się zza zakrętu i serdecznie przywitał Jego Świątobliwość:

— Dobrze pana znowu widzieć, sir. Ta odzywka nie umknęła niczyjej uwagi i sprawiła, że Bush znowu stracił punkty. Następnie prezydent zajął miejsce naprzeciwko Benedykta XVI, wygodnie odchylił się na oparcie pozłacanego krzesła i założył nogę na nogę. Rozejrzałem się dyskretnie, żeby sprawdzić, czy i Massimo Sansolini to dostrzegł. Zanim nas wyproszono, moich uszu doleciało pytanie papieża, który chciał się dowiedzieć, jak przebiegł szczyt państw grupy G8,  który odbył się w Niemczech kilka dni wcześniej. Bush określił spotka nie jako „udane”, lecz kiedy Benedykt XVI zaczął naciskać, prezydent nabrał wody w usta.

— Mieliśmy różne opinie — powiedział tylko. — Ale ogólnie poszło dobrze.

Papież nawet nie mrugnął okiem. Gdy drzwi papieskiej biblioteki zamykały się za nami, mogłem się tylko zastanawiać, o czym dwaj dygnitarze będą rozmawiać przez następne pół godziny, po tym jak zostaną sami. Kiedy wróciliśmy na chwilę wymiany podarków i na sesję zdjęciową, od razu zauważyłem z grubsza ociosaną laskę, która leżała na stole oddzielającym dziennikarzy od właściwej ceremonii. Benedykt XVI i Bush właśnie zmierzali w tę stronę. Nieraz myślałem, że wybranie prezentu dla papieża to bardzo trudne zadanie. Co można podarować papieżowi? Dzieło amerykańskiej sztuki? Watykan jest pełen dzieł sztuki. Książkę? Wydawała mi się równie nie na miejscu, zważywszy na zawartość watykańskich bibliotek. Prezydent Lyndon B. Johnson w 1967 roku wpadł na oryginalny pomysł, by obdarować Pawła VI popiersiem z brązu — przedstawiającym nikogo innego, tylko darczyńcę. Ówczesny papież ponoć zaniemówił. A dziś Benedykt XVI, stojąc naprzeciwko gromady reporterów, wziął do ręki laskę i przyjrzał się napisom biegnącym wzdłuż całej jej długości. — Dziesięć przykazań? — spytał. — Tak, sir, dziesięć przykazań — potwierdził Bush, po czym wyjaśnił, że napisy zostały wyrzezane przez teksańskiego bezdomnego, którego talent odkryli przyjaciele z miejscowego kościoła. Dzięki sprzedaży rzeźbionych lasek mężczyzna zniknął z ulicy i przeniósł się do skromnej kawalerki. Mówiąc w skrócie, była to historia sukcesu w amerykańskim stylu, wynikającego z połączenia inicjatywy i dobroczynności, za to bez udziału państwa opiekuńczego. Wychodząc z biblioteki bocznymi drzwiami, odwróciłem się i zobaczyłem, że papiescy dworzanie kolejno biorą do ręki laskę i przyglądają się topornemu zdobieniu. Taki dar mógł się wydawać dziwny w wypadku papieża, który ma szafę pełną srebrnych pastorałów. Mimo to spotkał się z życzliwym przyjęciem. Jeden z odźwiernych skomentował go później:

 — Podarunek był w swej wymowie bardzo prosty i bezpośredni. Bardzo amerykański.

 

III

George W. Bush powrócił do Watykanu latem 2008 roku na pożegnalną audiencję u papieża. Amerykańskim urzędnikom marzyła się duża uroczystość, prawdziwie wyjątkowa, którą ich zdaniem Benedykt XVI był winien ustępującemu prezydentowi. Kilka miesięcy wcześniej bowiem Bush ugościł papieża w Białym Domu podczas ekstrawaganckiej ceremonii, na której w obecności tysięcy VIP-ów zgromadzonych w ogrodach okalających prezydencką rezydencję pozdrowił przybyłego Benedykta XVI słowami: Pax tecum, po czym wygłosił mowę powitalną naszpikowaną pochlebstwami przesadnymi nawet jak na watykańskie standardy. Wydarzenie to nadało ton reszcie pielgrzymki papieskiej w Stanach Zjednoczonych, zjednując ojcu świętemu życzliwość i szacunek, dzięki którym jego wizyta w USA okazała się wielkim sukcesem.

Urzędnicy Białego Domu mieli nadzieję, że papież się zrewanżuje, podejmując Busha w Ogrodach Watykańskich. Byłoby to niezwyczajne złamanie protokołu, lecz amerykański prezydent czułby się swobodniej w takim nieformalnym otoczeniu. Zasadniczo spotkanie to, odbywające się parę miesięcy przed końcem kadencji, miało przypieczętować pozycję George'a W. Busha jako światowego przywódcy. Watykan podszedł do tego pomysłu raczej z małym entuzjazmem, ale ostatecznie przystał na propozycję Amerykanów. Dwaj dygnitarze mieli się spotkać w średniowiecznej wieży na drugim krańcu państwa-miasta, po czym odbyć przechadzkę po spektakularnym ogrodzie. Całość wydarzenia zamierzano filmować i fotografować. Rzecz w tym, iż takie przedstawienia rzadko przynoszą konkretne rezultaty — także w odniesieniu do newsów. Oglądałem wszystko na żywo we włoskiej telewizji i odnosiłem wrażenie, że dygnitarze tylko kiwają głowami i wymieniają uściski dłoni. Spacer w Ogrodach Watykańskich zdawał się szczególnie sztywny. Dopiero później tego samego dnia, obejrzawszy relację nagraną przez ekipę watykańską, zdołałem wychwycić strzępy rozmów toczonych przez Busha i Benedykta XVI, co pozwoliło mi zrozumieć, jak niewiele treści kryło się za wyreżyserowanym spektaklem. Nagranie wideo ukazywało doskonały czerwcowy dzień w odleglejszym zakątku Ogrodów Watykańskich, gdzie papież stał przed Wieżą Świętego Jana, czekając na swoich gości. Prezydent, przybywszy na miejsce, wyskoczył z limuzyny z energią, której wyraźnie brakowało jego gospodarzowi. Benedykt XVI uśmiechał się i odpowiadał monosylabami na prezydenckie zachwyty nad wieżą, ogrodami i pogodą. Bush szybko przykleił się do jedynego Amerykanina w zasięgu wzroku, arcybiskupa Jamesa Harveya, i przez resztę wizyty zwracał się doń głośno i błędnie per „wasza eminencjo”, co jest tytułem zarezerwowanym dla kardynałów, zamiast poprawnie „wasza ekscelencjo”. Harveyowi, spokojnemu hierarsze odpowiedzialnemu za organizację spotkań papieskich, przyszło służyć nie tyle za tłumacza, ile za bufor między papieżem i prezydentem. — Wygląda pan wspaniale! — oznajmił papieżowi Bush, gdy wchodzili do windy, która miała ich zawieźć na piętro wieży. — Ja — odparł Benedykt XVI.

Dziennik watykański
Fragment pochodzi z książki:
John Thavis
Dziennik watykański.

Serce Kościoła katolickiego od kuchni: władza, ludzie, polityka

ISBN: 978-83-240-3275-4
wyd.: Wydawnictwo ZNAK 2015

Spotkanie w cztery oczy odbyło się bez udziału kamer, które włączyły się znowu dopiero wtedy, gdy Benedykt XVI, Bush i Harvey wrócili do windy, by udać się na podest widokowy wieży. — Wasza eminencjo, doskonale pan wygląda! — poinformował Bush arcybiskupa, który wbijał wzrok w ziemię. Kiedy wszyscy trzej spoglądali ponad Ogrodami Watykańskimi, prezydent ożywił się nagle i zapytał, ile mają ziemi. Papież pozwolił, aby odpowiedzi udzielił Harvey: pół kilometra kwadratowego. — Watykan jest mniejszy niż Teksas — dodał hierarcha. — Ale ważniejszy — zripostował Bush, wywołując uśmiech wszystkich. Prezydent lubił takie właśnie żywe dialogi. Z przeciwnej strony wieży rozciągał się widok na starożytne mury Watykanu. Bush rozważał coś przez chwilę w myślach, po czym zapytał: — Chodzą tamtędy patrole? Benedykt XVI patrzył przed siebie z miną bez wyrazu, znowu więc odpowiedział Harvey. — Jest to możliwe — rzekł. — A czy ludzie próbują się włamać? Nie mówię, że się włamują, ale czy próbują? — dopytywał Bush. — Nie ma wiele takich przypadków — odparł ze znużeniem Harvey, a papież odwrócił się i skierował w stronę windy. Wzajemna wymiana podarków nie przyniosła niespodzianek. Benedykt XVI wręczył Bushowi oprawione zdjęcie z ich niedawnego spotkania w Białym Domu, a Bush przekazał papieżowi fotografię w ramkach zrobioną przy tej samej okazji. Benedykt XVI dołączył jeszcze duży album o Watykanie, mówiąc: — Być może teraz znajdzie pan trochę czasu na lekturę. Bush zastanawiał się przez chwilę, po czym potwierdził żywiołowo: — Jasne, że tak! Następnie przyszła pora na przechadzkę w ogrodzie, nie będącą mocną stroną watykańskich organizatorów. W Watykanie ceremonie wypadają najlepiej, gdy odbywają się pod barokowym baldachimem ołtarzowym lub w olśniewających salach Pałacu Apostolskiego, gdzie na scenie występują dziesiątki idealnie zsynchronizowanych aktorów i gdzie papież jest głównym bohaterem, w każdej chwili mogącym skorzystać z przycisku pod blatem biurka, dając tym samym znak, że gościa można już wyprowadzić. Tymczasem tutaj, w Ogrodach Watykańskich, nad głowami przelatywał helikopter stacji telewizyjnej, a za drzewami rosnącymi wzdłuż ścieżek czatowali kamerzyści i fotografowie. Członkowie obu świt — papieskiej i prezydenckiej — kroczyli parędziesiąt metrów za oboma dygnitarzami, przypominając bandę zombi. Benedykt XVI sprawiał wrażenie zmieszanego, a Bush wyglądał tak, jakby w dalszym ciągu szukał sposobu na nawiązanie rozmowy z papieżem. Machał rękami, obracał głową, uśmiechał się i celował palcem w różne rzeczy — drzewa, mury — podczas gdy gospodarz głównie patrzył przed siebie. Wreszcie dotarli do groty, w której chłopięcy chór Kaplicy Sykstyńskiej — odpowiedź na orkiestrę wojskową grającą na piszczałkach i bębnach przed Białym Domem — miał odśpiewać dwie pieśni. Wprost na kamieniu brukowym rozpostarto wcześniej orientalny dywan, by prezydent Bush, pani Bush i papież mogli zasiąść na trzech drewnianych krzesłach. Po występie Bush podszedł do chłopców, pozdrowił ich i zasypał pytaniami po angielsku, których żadne z dzieci nie zrozumiało. Benedykt XVI rwał się już do powrotu. Podjechała prezydencka pancerna limuzyna. Bush na pożegnanie skinął papieżowi głową i pomachał ręką; przez moment wydawało się, że zawróci, aby uścisnąć ojcu świętemu dłoń, lecz poszedł po rozum do głowy i wsiadł do wozu. Oglądałem nagranie wideo z pracownikiem Watykanu, który na koniec odwrócił się do mnie i podsumował:

— Godzina i cztery minuty. A sądziłem, że trwało to dłużej.

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama