Felieton bez śląskich wyrazów. Za to o celibacie

Wydarzenia ostatnich miesięcy po raz kolejny uruchomiły dyskusję o celibacie. Trudno nie dostrzec, że między teorią a praktyką istnieje tu spora przestrzeń

Mam  wrażenie,  że  wydarzenia  ostatnich  miesięcy  i  tygodni  —  z  jednej  strony  ujawniane  przypadki  nadużyć  seksualnych ze strony duchownych, z drugiej zaś dość głośne przypadki odejść księży z posługi — uruchomiły nową falę dyskusji o celibacie. I jak to w Polsce jest w zwyczaju, od razu w formule mocno spolaryzowanej.

Skrajne stanowiska można chyba streścić mniej więcej tak: Zwolennicy zmian twierdzą, że celibat jest winny kryzysom księży i prowadzi albo do odejścia, albo do dewiacji. Zwolennicy braku zmian uważają, że celibat jest święty, a to wszystko, co się dzieje, jest charakterystycznym dla czasów ostatecznych atakiem Szatana na kapłanów, a przez nich — na Kościół.

Jeśli ktoś nie zagląda do mediów społecznościowych i żyje bardziej słowem pisanym na papierze, może być szczęśliwie nieświadomy istnienia frakcji stojących za skrajnymi opiniami. Niestety, one nie tylko istnieją, ale są nawet dużo aktywniejsze niż zwolennicy wyważonej refleksji. Fanatyzm ma swoją siłę, która w internecie bardzo się ujawnia. Ale uspokajam zawczasu: nie będę się tu angażował w polemikę. Chciałem tylko przestrzec. Niestety, teraz będzie wątek autobiograficzny — no bo śląskiego kontekstu zabraknąć nie może.

Od kilku lat moja sytuacja jest dość specyficzna, wciąż dość wyjątkowa w polskim Kościele. Żyjąc w celibacie (od podjęcia decyzji będzie już ze 30 lat), formuję do święceń diakonatu żonatych kandydatów. Jakby tego było mało, naprzeciwko mojego „biura”, drzwi w drzwi, mieszka greckokatolicki prezbiter z żoną i dziećmi. Bodźców do przemyślenia roli małżeństwa lub celibatu w życiu duchownego miałem zatem ostatnio sporo. I zwłaszcza jeden wątek chodzi mi po głowie. Otóż Katechizm Kościoła katolickiego mówi tak: „Wszyscy pełniący posługę święceń w Kościele łacińskim, z wyjątkiem stałych diakonów, są zazwyczaj wybierani spośród wierzących nieżonatych mężczyzn, którzy chcą zachować celibat »dla Królestwa niebieskiego«” (1579). Ci, których Kościół święci na prezbiterów, są wybierani spośród tych, którzy chcą zachować celibat. Tekst sugeruje nie tylko pewną rozłączność, ale i uprzedniość decyzji dotyczącej celibatu (po stronie kandydata) w stosunku do decyzji o święceniach (po stronie przełożonych).

Adhortacja o formacji do prezbiteratu Pastores dabo vobis Jana Pawła II jest w tej kwestii jeszcze radykalniejsza. Znajdziemy tam stwierdzenie, że święcenia prezbiteratu udzielane powinny być tylko tym, którzy pokazali (ostenderint), że są powołani do czystości w trwałym celibacie. W tekście łacińskim mamy to samo słowo, którego Wulgata, oficjalny łaciński tekst Nowego Testamentu, używa, gdy mówi o Zmartwychwstałym, że „pokazał im ręce i bok” (J   20,20, p or. Łk 24,40). Chodzi zatem o pewien rodzaj przekonującej oczywistości. Po kandydacie do prezbiteratu powinno „być widać”, że ma powołanie do celibatu.

Tak wygląda teoria. A praktyka? Publiczne przyrzeczenie celibatu składane jest przez kandydatów do prezbiteratu w trakcie celebracji święceń diakonatu (a na piśmie nieco wcześniej — w pakiecie dokumentów związanych ze święceniami). Delikatnie mówiąc, nie daje to wrażenia, że zobowiązanie do celibatu jest czymś uprzednim w stosunku do święceń. I, moim zdaniem, stanowi tylko wyraz fundamentalnego problemu: wielu kandydatów przygotowujących się do prezbiteratu przyjmuje celibat wraz z pakietem wymagań seminaryjnych. Często bez pogłębionej refleksji, często na zasadzie „jakoś to będzie” albo wręcz w teologicznie błędnym przekonaniu, że łaska święceń załatwi sprawę.

Być może pierwszą rzeczą do zrobienia — i może nawet nie tak trudną w praktyce — jest oddzielenie momentu uroczystej deklaracji życia w celibacie od momentu święceń. Tak aby pewien strumień seminaryjnego przygotowania był wyraźnie nakierowany na ten właśnie moment. Przy czym taka decyzja musiałaby być podejmowana odpowiednio wcześnie przed święceniami (może w ogóle przed liturgicznym dopuszczeniem do grona kandydatów do święceń?) oraz obowiązywać nawet w wypadku nieprzyjęcia święceń — chodzi też o skutki prawne na przykład w postaci przeszkody do zawarcia małżeństwa. No bo jeśli ktoś wybierał bezżeństwo nie dla niego samego, a jedynie ze względu na przewidywane święcenia, to czy rzeczywiście możemy mówić o tym, że rozpoznał „dar i powołanie” do celibatu?

Zobowiązanie do celibatu pojawia się dopiero w liturgii święceń. Oczywiście ma to historyczne uzasadnienie, bo celibat wprowadzany był ze względów praktycznych, a nie teologicznych, zobowiązanie do niego miało zatem mizerne odbicie  w  liturgii.  Ale  czy  nie  powinniśmy  dać  mu  dziś  należytego miejsca? Uroczyście celebruje się przecież przyjmowanie przez kandydatów lektoratu i akolitatu (o obłóczynach nie wspomnę), których egzystencjalne konsekwencje są minimalne. Może czas na zmiany? Tylko takie, które nie zadowolą żadnego ze skrajnych skrzydeł...

Felieton pochodzi z książki Felietony zza hołdy, wyd. W Drodze 2021

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama