Oczy by jadły

Siła i możliwości pożądania są znacznie bardziej rozległe niż jego seksualny wymiar

Oczy by jadły

Niesłusznie w naszej kulturze pożądliwość utożsamiamy wyłącznie z podnieceniem i lubieżnością. To ogromne uproszczenie, fortel mydlący nam oczy. Siła i możliwości pożądania są znacznie bardziej rozległe niż jego seksualny wymiar.

W waszyngtońskim Muzeum Narodowym można zobaczyć jedną z najciekawszych interpretacji malarskich grzechu Adama i Ewy – Upadek człowieka autorstwa Hendrika Goltziusa. Holenderski malarz, nawiązując do znanej sceny z początku Księgi Rodzaju, wypełnia lukę w biblijnym opisie, który sugeruje, że decyzja Adama, by zjeść owoc, zapadła błyskawicznie. Puszczając wodze fantazji, artysta próbuje przekonać, że wszystko trwało nieco dłużej i… rozkoszniej. Na pierwszym planie widzimy więc Ewę, która trzymając w jednej ręce owoc, używa swoich niewieścich wdzięków i uwodzi Adama namiętnym spojrzeniem, a drugą rękę kładzie na jego sercu. Adam jest całkowicie oniemiały, niemal odurzony pięknem swojej żony. Czyż w takim momencie nie przychyliłby jej nieba? Obraz Goltziusa sugeruje, że oczy stają się bramą do wnętrza osoby, bramą, przez którą nie tylko dobro, ale także zło udające w pokusie miłość do człowieka bez przemocy wkrada się do ludzkiego serca.

Wnikając głębiej w tę biblijną historię, trudno rozstrzygnąć, co było pierwsze: pragnienie zerwania owocu, podsycone elektryzującym spojrzeniem, czy natrętna myśl o jego rzekomych zaletach. Święty Augustyn uważa, że zanim wąż pojawił się z propozycją nie do odrzucenia, Ewa już była wstępnie przygotowana na zbliżającą się porażkę. Po usłyszeniu zakazu Boga intensywnie myślała o tym, gdzie jest to drzewo (Bóg nie określił dokładnej lokalizacji). No i skoro według niej nie można go było nawet dotknąć (tego od Boga nie usłyszała), z pewnością drzewo urosło w jej oczach do rangi najbardziej pożądanego dobra. Przykazanie Boga wzbudziło w Ewie wręcz obsesyjne zainteresowanie drzewem. Kusiciel dorzucił swoje pięć groszy: „zdradził” tajemnicze właściwości owocu, których Bóg miał zazdrośnie strzec i nie ujawniać. I gdy Ewa dowiedziała się, że po spożyciu oczy jej się otworzą, natychmiast „spostrzegła, że drzewo to ma owoce dobre do jedzenia, że jest ono rozkoszą dla oczu” (Rdz 3,6). Przyjęta kłamliwa wiedza jak wirus w komputerze poprzestawiała coś w myśleniu i sposobie patrzenia Ewy.

Lepszy wróbel w garści niż…

Co jeszcze zmieniło się w postrzeganiu rzeczywistości przez człowieka? Przed upadkiem pierwszych rodziców autor biblijny ukazuje ogród rajski w ten sposób: „Na rozkaz Pana Boga wyrosły z gleby wszelkie drzewa miłe z wyglądu i smaczny owoc rodzące” (Rdz 2,6). Na pierwszym miejscu znajduje się piękno, dopiero na drugim przydatność do spożycia. Najpierw jest to, co duchowe, potem to, co cielesne. Bóg nie zabraniał patrzeć na drzewo poznania, zabraniał tylko z niego jeść. Wąż przekonuje, że samo wpatrywanie się nie nasyci człowieka. Trzeba pójść dalej. Zjedzenie owocu jest jak przekroczenie Rubikonu. Wtedy wprawdzie nie ma już odwrotu, ale za to przybędzie więcej namacalnych profitów. Dopiero gdy coś skonsumujemy, poczujemy, że jesteśmy panami rzeczywistości i zdobywamy boską moc.

Ewa wlepiła oczy w drzewo i dostrzegła inną niż ustanowiona przez Boga hierarchię: „Drzewo ma owoce dobre do jedzenia”, a potem, że „jest rozkoszą dla oczu” (Rdz 3,6). Jak to odkryła, skoro jeszcze nie spróbowała owoców? Swoim spojrzeniem i wyobraźnią poniekąd stworzyła zakazany owoc na nowo, zgodnie ze swym pragnieniem. Wykoślawione wcześniej pragnienie sprawiło, że Ewę pociągnął zewnętrzny, przyjazny wygląd owocu, chociaż Bóg mówił o jego wewnętrznym, destrukcyjnym wymiarze, niewidocznym dla człowieka. Niemniej to jego przydatność do spożycia szybko wysunęła się na czoło i podziałała na Ewę jak śpiew syren na Odyseusza. W jej wyobraźni zrodziło się obsesyjne, inwazyjne pragnienie: muszę go mieć, muszę go skosztować. Już w chwili pożądania Ewa przywłaszczyła sobie coś, co do niej nie należało. To krótka geneza tego, co Biblia nazywa pożądliwością.

Do historii z Edenu powraca również Jezus, na przykład w Ewangelii według św. Mateusza, gdy ogłasza, że „każdy, kto pożądliwie patrzy na kobietę, już się w swoim sercu dopuścił z nią cudzołóstwa” (Mt 5,28). Chodzi o akt wewnętrzny podobny do tego, który dokonał się w sercu Ewy i Adama, a teraz stale powiela się w spojrzeniu każdego człowieka. To, co weszło przez oczy do serca, teraz próbuje „z wnętrza” wprowadzać nowy porządek w świecie, którego głównym egzekutorem jest pożądliwość. Dlatego już w następnym wersecie tej Ewangelii Jezus dodaje: „Twoje oko jest ci powodem do grzechu” (por. Mt 5,29). Nie tylko seksualnego. Każdego. Niesłusznie, co dominuje w naszej kulturze, pożądliwość utożsamiamy wyłącznie z podnieceniem i lubieżnością. To ogromne uproszczenie, fortel mydlący nam oczy. Siła i możliwości pożądania są znacznie bardziej rozległe niż jego seksualny wymiar.

Dawniej „pożądać” oznaczało po prostu „chcieć”, nie tylko zła, ale i dobra. Nic dziwnego, że w Piśmie Świętym pożądanie, czyli pragnienie, jest dwuznaczne. Nowy Testament używa greckiego słowa epithymia zarówno wtedy, gdy mowa o żądzy, jak i wtedy, gdy chodzi o naturalne, dobre pragnienie. Człowiek kieruje się w stronę dobra i zła tym samym pragnieniem, ponieważ jest jednością ciała i duszy. Podczas ostatniej wieczerzy Jezus wyznał uczniom, że gorąco pragnął (epithymesan) spożyć tę ucztę z nimi (por. Łk 22,15). Ale jedną z istotnych przeszkód uniemożliwiających wzrost słowa Bożego w nas są „żądze (epithymiai), które wciskają się i zagłuszają słowo” (Mk 4,19). Pożądliwość jest naturalnym pragnieniem człowieka, które przekracza granice, sprzymierza się z silnym uczuciem i zagłusza w nim głos Boga. To łono, w którym poczyna się każdy grzech osobisty. W średniowieczu, by opisać tę tajemniczą pozostałość pierwotnego upadku, ukuto nawet specjalny termin fomes peccati – dosłownie „podpałka do grzechu”. Wewnętrzna przemoc pożądliwości to echo pierwotnego buntu wobec Boga. Rozpalona pożądliwość podtrzymuje wśród niewierzących nieświadomość Jego istnienia, a wśród wierzących na chwilę „zawiesza” Boga w istnieniu. Pożądliwość „wyłącza” też działanie prawego rozumu lub go zniewala. Dlatego dopiero po fakcie, i często po afekcie, żałujemy, bo rozum się „reaktywuje”.

Przykazanie od pragnienia

Przyznam, że jako spowiednik nie słyszałem jeszcze, aby ktoś bezpośrednio wyznawał grzech przeciwko ostatniemu przykazaniu Dekalogu: „Nie pożądaj żadnej rzeczy bliźniego twego”. Tymczasem Katechizm Kościoła uczy, że „dziesiąte przykazanie zwraca uwagę na intencję serca; wraz z dziewiątym przykazaniem streszcza ono wszystkie przykazania Prawa” (KKK, 2534). „Streszcza” to znaczy, że staje się źródłem wszelkich wykroczeń przeciwko Bogu i bliźniemu. Gdyby nie przykazania, człowiek sądziłby, że wszystkie jego pragnienia kierują się we właściwą stronę.

Interesujące światło na tajemnicę ludzkiego pragnienia rzuca francuski antropolog René Girard. Zauważa on, że wprawdzie Dekalog, w przeciwieństwie do filozofii, najpierw próbuje zahamować przemoc, dlatego zakazuje, jednak na samym końcu zwraca uwagę na przyczyny ludzkiego nieładu – pragnienie, które jak wezbrana rzeka wystąpiło z brzegów.

„Ostatnie przykazanie Dekalogu mówi o niepożądaniu dóbr bliźniego dlatego, że właśnie żądza – co Dekalog jasno dostrzega – jest odpowiedzialna za przemoc, o której mówią cztery wcześniejsze zakazy. Gdybyśmy przestali pożądać dóbr bliźniego, nigdy nie bylibyśmy winni ani zabójstwa, ani cudzołóstwa, ani kradzieży, ani składania fałszywego świadectwa. Gdybyśmy zachowywali dziesiąte przykazanie, zbyteczne byłyby owe poprzedzające je nakazy”[1].

Innymi słowy, gdyby człowiek nie pożądał, nie popełniałby żadnych grzechów i nie zaciągałby duchowej nieczystości. Z „pożądań ciała” (Ga 5,16) – jak pisze św. Paweł – wypływa cała litania złych uczynków. Apostoł nie ma na myśli jedynie grzechów cielesnych związanych z jedzeniem, piciem czy seksualnością, ale też „zawiść, gniew, spór, bałwochwalstwo, czary itd.” (por. Ga 5,19). Pożądliwość działa we wszystkich sferach życia, ponieważ gdy człowiek pożąda, pożąda całym sobą.

Czyste spojrzenie Jezusa nawet w zbożu, ptakach i liliach dostrzegało obecność i działanie Boga. Cały świat stworzony w Jego oczach opowiadał o niewidzialnej rzeczywistości. Nas obciąża genetycznie pożądliwe spojrzenie i znacznie utrudnia taką lekturę świata, choć nie niszczy całkowicie zdolności do kontemplacji i nie eliminuje w nas pragnienia Boga. Pożądliwość jako skutek zjedzenia owocu rozrywa odwieczny związek między tym, co wewnętrzne, a tym, co zewnętrzne. Dlatego spontanicznie wcale nie ciążymy ku głębi, lecz wolimy pływać po powierzchni. Koncentrujemy się na gaszeniu pożarów, a nie badamy tego, co może być ich przyczyną. Bliźniego kroimy często na nasz obraz i podobieństwo jak ubranie na własną miarę. Nieraz naiwnie sądzimy, że wszystkie nasze oczekiwania wobec innych pochodzą z najczystszego źródła. Dziwimy się, gdy nie otrzymujemy od bliskich, Kościoła czy państwa tego, co, jak się nam wydaje, należy nam się jak psu buda. Nadto jakże często motywuje nas złudzenie, że wystarczy zmienić zewnętrzne okoliczności lub miejsce, skorygować pewne struktury, wychować sobie bliźnich i wszystko będzie dobrze. W ten sposób usiłujemy stworzyć sobie naprędce utracony raj.

Wewnętrzne rozdarcie naszego spojrzenia dobrze ilustruje pouczająca scena z życia Dawida. Gdy prorok Samuel został posłany do Betlejem, by wybrać kandydata na króla Izraela, ojciec przedstawił mu swoich synów. Zaczął od najstarszych, najlepiej zbudowanych – wojowników króla Saula. Najmłodszego Dawida nie zaprosił na ten casting, tylko wysłał go do pasienia owiec. Nie poznali się na nim ani ojciec, ani jego bracia. Prorok, sam nieco zdziwiony decyzją Pana, kazał przywołać chłopca z pastwiska i właśnie jego namaścił. Dlaczego? Bo Pan się na nim poznał, bo „Pan widzi serce” i odpowiednie cechy w Dawidzie, których inni nie widzieli. Jak na ironię, starszy brat Dawida, Eliab, też widział serce brata i zapewne był święcie przekonany, że się nie myli. Na polu bitwy z Filistynami powiedział do już namaszczonego młodego króla: „Po coś tu przyszedł. Znam pychę i złość twego serca” (1 Sm 17,28). Eliab, który „wiedział lepiej”, nie został wybrany na króla. Może stąd ta zawistna reakcja.

Interesujące, że Bóg w przykazaniu zabrania człowiekowi pragnąć tego, co należy do bliźniego, nie tylko rzeczy materialnych, ale i duchowych. Po upadku Adama i Ewy to bliźni stali się niczym chodzące drzewa z zakazanymi owocami, jak chociażby Abel dla Kaina. To paradoks, że zarówno miarą, jak i motorem naszego pożądania jest poniekąd drugi człowiek. My sami od urodzenia po śmierć naśladujemy. Pożądamy, gdy patrzymy na to, co mają nasi bliźni. Niewiele nas obchodzi fortuna Billa Gatesa, ale wobec sukcesu, urody, posiadania kogoś z rodziny, koleżanki lub sąsiada nie przechodzimy obojętnie. Porównujemy się z tymi, którzy żyją w zasięgu naszego wzroku. W pewnym sensie, jak pisze Girard, „nasz bliźni nadaje przedmiotom wartość”. Gdy piłkarz lub aktor ubierze się w reklamie w stylowy garnitur, od razu wartość tej rzeczy wzrasta, ale często tylko w naszych oczach. Jeśli celebryta poleci na Facebooku książkę, nawet jeśli jest słaba, czytelnicy chętniej zechcą ją kupić.

Patrz w serce, nie na cokolwiek

Kościół uczy, że „pożądliwość jest nam pozostawiona dla walki, nie może ona szkodzić tym, którzy nie dają jej przyzwolenia i mężnie opierają się jej z pomocą łaski Jezusa Chrystusa” (KKK, 1264). Jak więc nie pozwolić, aby pożądliwość ciągle w nas zwyciężała? Przede wszystkim należy zacząć od wnętrza. Mistycy uważają, że to właśnie wytrwała, głęboka modlitwa osobista i liturgiczna powoli oczyszcza ludzkie serce, a także stopniowo koryguje nasze jednostronne patrzenie zarażone pożądliwością. Od strony pozytywnej budzi w nas dobre pragnienia i dążenia, które cechują samego Jezusa. Nie może być to jednak modlitwa, której brakuje zarówno właściwej intencji, jak i uwagi: odmawiana pospiesznie, „załatwiana” przy okazji innych spraw. Najlepszym lekarstwem jest medytacja Słowa. Musimy je często połykać, jak prorok Ezechiel zwój zapisany tekstem, i trawić go (por. Ez 3,1–3), czyli wejść w siebie – jak zachęca św. Ignacy Loyola. Dopiero tam możemy się zmierzyć z wewnętrznym chaosem i sprzecznymi pragnieniami. Gdy będziemy regularnie poddawać się działaniu Słowa, niewątpliwie pożądliwość stawi się jak wywołana do tablicy i zacznie nas zwodzić: nie ma natychmiastowych efektów, Bóg powinien mi dać to, co chcę, a nie daje. W ten sposób pożądliwość broni dostępu do swoich zdobytych przyczółków i często leży u źródeł zniechęcenia, jak i porzucenia modlitwy osobistej i liturgicznej.

Rzadko chyba myślimy o tym, że pożądamy bardziej, gdy już nie musimy się martwić o przeżycie. Konsumpcjonizm bierze się stąd, że, w odróżnieniu od zwierząt, żywimy pragnienia, których spełnienie, w przeciwieństwie do instynktu, nie jest zorientowane na konkretny przedmiot. Sami musimy go znaleźć i wybrać. Dlatego potrzebujemy wzorców i zawsze jakieś mamy w głowie. Im mniej jesteśmy tego świadomi, tym gorzej dla nas. Właśnie dlatego, że pragniemy, konsumpcja zwiększa się wtedy, gdy człowiek nie przejmuje się już za bardzo koniecznościami życiowymi. Zdaniem Girarda, „kiedy ludzie zaspokoją swoje naturalne potrzeby, zaczynają intensywnie pożądać, tyle że nie wiedzą dokładnie, czego pragną, ponieważ nie kieruje nimi instynkt. Nie mają własnego pożądania”[2]. I właśnie w tym momencie jak na scenie przetaczają się przed naszymi oczami dobre i złe wzorce, choć te drugie początkowo wcale na takie nie wyglądają. Cały przemysł reklamowy wykorzystuje ten mechanizm duszy: dzięki atrakcyjnym obrazom rozpala w nas pragnienie posiadania czegoś, co wcale nie jest nam potrzebne. Jeśli dzięki światłu Słowa Bożego nie nauczymy się świadomie rozróżniać, skąd płyną nasze pragnienia, utkniemy w błędnym kole pożądliwości.

Skoro oczy mogą oddać się na usługi pożądliwości (por. 1 J 2,16), to nasz wzrok też potrzebuje umiaru, a także zabezpieczenia się przed niektórymi bodźcami jak komputer przed wirusami. Dawniej w klasztorach uczono skromności oczu i ubioru oraz taktu. Może ta reguła zakonna dzisiaj wydaje się staroświecka, ale czy mimo zdarzającej się przesady nie była w tym ukryta pewna mądrość? „Niemal wszystkie żądze, które się buntują przeciwko duchowi, biorą się ze zbytniej swobody wzroku” – pisze św. Alfons Ligouri[3]. Myślę, że skromność wzroku należy w naszych czasach rozszerzyć na wszelkie bodźce wizualne. Nigdy w historii nie mieliśmy ich tyle co teraz. Jeśli będziemy przyjmować ich zbyt wiele, nie nadążymy z ich „przetworzeniem”. Nie musimy wszystkiego widzieć, nie musimy być na bieżąco z wszystkimi trendami i newsami. Nie musimy też czynić z siebie „przedmiotów” pożądania, oczekując podziwu i nadania nam fałszywej wartości przez innych, bo nasz skarb jest w sercu, nie w wyglądzie i tym, co posiadamy.


[1] René Girard, Widziałem szatana…, PAX, Warszawa 2002, s. 24.
[2] René Girard, dz. cyt., s. 28.
[3] Św. Alfons Liguori, Prawdziwa Oblubienica Chrystusowa, Kraków, 1926, s. 243.

DARIUSZ PIÓRKOWSKI – ur. 1976, jezuita, ukończył filozofię w Krakowie i Boston College oraz teologię w Warszawie, jest redaktorem naczelnym wydawnictwa WAM, współpracuje z portalami Deon.pl. i Mateusz.pl. Mieszka w Krakowie.

opr. ac/ac

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama