Jezu ufam Tobie

Świadectwo o łasce miłosierdzia

Obecność Najmiłosierniejszego Jezusa w moim życiu wiąże się z przesłaniem siostry Faustyny. Wcześniej Serce Jezusowe kojarzyło mi się ze snem, który był dla mnie światłem. Miałem wtedy chyba 9-10 lat. Jestem w jakimś miasteczku i nagle widzę, że za mną idzie, potem biegnie, postać diabła. Przeraziłem się niesamowicie i uciekam. Patrzę, a przede mną - do dziś dnia widzę ten kolorowy sen - stoi kościół neogotycki. Wbiegam do tego kościoła po ratunek i ku memu przerażeniu diabeł wpada za mną. Ostatnim wysiłkiem przybiegam do głównego ołtarza, do tabernakulum, a stamtąd wychodzi - widzę to do dziś - prześliczna postać Miłosiernego i zagarnia mnie swoim płaszczem. Koniec snu

Z nowicjatu w Otwocku (1952 r.) pamiętam jak dzisiaj wykład o posłuszeństwie. Wśród różnych jego cech nasz magister, ks. Cieślak, wymienił posłuszeństwo "ślepe". W pierwszym odruchu to budzi sprzeciw. Ale ksiądz powiedział: "Gdy otrzymasz polecenie od przełożonego, a nie wszystko będzie ci odpowiadało, to wykonaj to, co polecił przełożony, a gdy nie zrozumiesz, powiedz: JEZU, UFAM TOBIE i uczyń to, co ci polecono". Od tamtej pory to zawołanie jest we mnie obecne.

W naszym seminarium w Ołtarzewie przy figurze Chrystusa Miłosiernego powiesiłem swoje wotum, serce, nie wiedząc, że jest to początek drogi coraz pełniejszego zawierzenia, ale i sprawdzania, czy potrafię wyciągnąć i przyjąć wszystkie konsekwencje: JEZU, UFAM TOBIE!
Teraz, po czterdziestu latach kapłaństwa, już wiem, że gdy ktokolwiek wypowie te słowa, a za wszystko, co go spotyka w życiu, nie dziękuje, to jeszcze Jezusowi nie ufa. I nie są to łatwe słowa. Wręcz przeciwnie, jestem przekonany, że świadome zawołanie JEZU, UFAM TOBIE! i potwierdzenie go życiem jest najtrudniejsze. Bo gdy powiem: JEZU, UFAM TOBIE!, dziękuję za WSZYSTKO. Jestem na tym etapie, żeby się tego uczyć.

Rosło we mnie i zainteresowanie, i nabożeństwo, a potem wielka wdzięczność za dar obecności siostry Faustyny w moim życiu. To niezrozumiałe, że można tak kochać kogoś, kogo się nie widziało, o kim się czerpie informacje z dzienniczka duszy, ze zdjęć...
W formacji pallotyńskiej prawda o Bożym miłosierdziu jest mocno zakorzeniona, gdyż nasz założyciel, Pallotti, przeżywał Boga jako Miłość nieskończoną, jako nieskończone miłosierdzie. Sam siebie nazywa sługą Bożego miłosierdzia, mając świadomość, że jest największym grzesznikiem (to przywilej grzeszników: im bliżej Boga, tym bardziej widzą, jak są nędzni), ale prawda o Bożym miłosierdziu go uskrzydlała.

Z obecnością Jezusa Najmiłosierniejszego w moim życiu wiążą się doświadczenia po ludzku biorąc, niełatwe. Miałem 45 lat, byłem ojcem duchownym w seminarium, gdy przyszedł pierwszy zawał serca. Czas Wielkiego Postu, rok 1980. Szpital. Zawał w dwóch odsłonach, pierwszy niedopełniony, potem dorzut. Pełnościenny, rozległy, przednioboczny. Śmierć kliniczna. Wszystkie przeżycia związane z sytuacją, gdy po ludzku człowiek już nie ma tytułu do życia.
W tych doświadczeniach obecność Miłosiernego Jezusa i siostry Faustyny stała się moim życiem. Tak się związałem z Chrystusem Najmiłosierniejszym, że miałem jedno pragnienie: Jezu, jeśli taka będzie Twoja wola, chciałbym wszystkie siły poświęcić dla przesłania Serca Miłosiernego. Ale Jezus nie chciał, żebym Miłosierdzie Boże głosił po swojemu.
W 1982 r. przyszedł następny, potężny zawał. Cewnikowanie, koronografia wykazały tętniak serca. Decyzja: jak najszybciej operacja. Była planowana na 16 czerwca 1983, ale przesunięto ją na 15 - a każdego 15 dnia miesiąca (15 lutego siostra Faustyna obchodziła imieniny), gdy tylko mogłem, w kościele Miłosierdzia Bożego na Żytniej w Warszawie, podczas Mszy św. głosiłem Słowo Boże.
Założono cztery by-passy, czułem się dobrze, choć wciąż prześladowała mnie arytmia. Pan Bóg odebrał mi lęk. Nie miałem poczucia zagrożenia: normalnie pracowałem, rekolekcje, podróże...
W 1985 r. mimo tej operacji przyszedł kolejny, choć nieduży zawał. Jakoś to zostało opanowane i do roku 1993 normalnie żyłem, pracowałem.

Kwiecień 1993 r. - beatyfikacja siostry Faustyny. Oczywiście pojechałem do Rzymu, czułem się fantastycznie. Boże, jak ja szalałem z radości! Plac wypełniony pielgrzymami z całego świata, a większość przybyła z powodu beatyfikacji siostry Faustyny. Wcześniej pytano Ojca Świętego, czy ta beatyfikacja odbędzie się w Polsce. Natychmiast odpowiedział: "O, nie! Siostra Faustyna jest dla całego świata!" Gdy odsłonięto portrety pięciorga beatyfikowanych, Faustyna była w środku. Tak zdecydował Ojciec Święty.
19 kwietnia, na zakończenie audiencji, Ojciec Święty spontanicznie wypowiedział słowa: "Skoro wróciliśmy do siostry Faustyny, to jeszcze to życzenie: aby te proste słowa JEZU, UFAM TOBIE, które widzę tutaj na tylu obrazach, stały się światłem drogi kończącego się stulecia i tysiąclecia. Człowiek, który zaufa Jezusowi, zawsze znajdzie się w świetle."

Wracałem szczęśliwy z Rzymu, a obiecywałem Panu Jezusowi, siostrze Faustynie, że jak dadzą mi teraz siły, zdrowie, to wszystko poświęcę głoszeniu Bożego miłosierdzia... Czerwiec, Boże Ciało, mam w Lublinie procesję, kazania i klasyczne sygnały wieńcówki. W lipcu, dla pewności kontrola i dopiero się okazuje, że to głoszenie Bożego Miłosierdzia będzie zupełnie inaczej wyglądało. Przez sześć tygodni leżałem pod kroplówkami. By-passy okazały się niedrożne. Diagnoza: przeszczep serca.
To było jedno z trudniejszych przeżyć. Tłumaczono mi, że będę pełnosprawny, ja w to nie wierzyłem. Gdy odmawiałem brewiarz, psalmy ("moje serce", "całym swym sercem...") to sobie mówiłem, że wkrótce to już będzie serce dawcy, który nie jest dobrowolnym dawcą. Tu jest inaczej niż z przeszczepem nerki czy szpiku. Ktoś musi zginąć. Modliłem się, jeśli taka będzie wola Boża, za tego człowieka. Odwiedzili mnie przyjaciele; gdy ich synek, Tomek, dowiedział się o moim sercu, powiedział: "to ja księdzu dam swoje!" A po chwili dodał: "Ale mam tylko jedno..."
Jeszcze trochę mogłem chodzić. Poszedłem do Łagiewnik. Przez dziesięć dni dzień i noc trwałem na modlitwie, szukałem pokoju, prosiłem nie tyle o cud uzdrowienia, chociaż codziennie się o to modlę, ale o łaskę pokoju w podjęciu decyzji o przeszczepie. I przyszło światło, pokój. Mówię lekarzowi: "Panie doktorze, mój przeszczep ma na imię JEZU, UFAM TOBIE". Jasno, krótko, bez komentarzy odparł: "Dobrze, proszę księdza".
Od tego czasu, to już siedem lat, ani razu nie byłem w szpitalu. Wszystkie tętnice zamknięte, by-passy niedrożne... Gdy lekarze czytają mój wypis, pierwsze pytanie: Czy ten pacjent żyje? Potrafię być 19-20 godzin na nogach, mam rekolekcje, misje, w niedzielę zdarzało się 13 kazań. Gdyby aparatura medyczna wykazała uzdrowienie, to byłby ewidentny cud, potrzebny do kanonizacji; trochę się droczyłem z siostrą Faustyną, dlaczego nie wybrała mnie, bo byłbym wtedy taki ważny... Ale usłyszałem wewnętrznie: "Nie będziesz uzdrowiony - będziesz miał świadomość, że wisisz na niteczce Bożego Miłosierdzia".
Sformułowanie JEZU, UFAM TOBIE jest dla mnie światłem, życiem, i jest wyrazem zawierzenia w sytuacji, gdy człowiek już naprawdę nie może ręką ruszyć. Przy pomocy łaski Bożej ufam Bogu jak dziecko.
Gdy umiemy przyjmować dobro, które nam odpowiada, umiejmy przyjąć i to, co też jest dobrem, choć nieraz trudnym. Całe to dwudziestoletnie doświadczenie przyjmuję jako dar. Choć nie mogę brać udziału w pieszej pielgrzymce, choć nie mogę wspinać się po górach, co było moją pasją, choć istnieje groźba następnego zawału, który po ludzku nie da mi żadnych szans, uważam, że to jest darem i potwierdzeniem, że dla Pana Boga nie ma rzeczy niemożliwych. Gdy zostawia nas utykającymi, to też nas prowadzi.

Jeszcze inne doświadczenie pomogło mi zobaczyć, co to znaczy zaufać Bogu: w 1980 r. moi przyjaciele, Teresa i Leszek musieli pożegnać 25-letniego syna Andrzeja, który odwożąc grupę dzieci z "Rodziny Rodzin" na wakacje do Otwocka, w powrotnej drodze zginął na miejscu w wypadku. We wrześniu miał brać ślub. Na pogrzebie widzę kolegów stojących przy trumnie z wiosłami, bo był wioślarzem, zrozpaczonych rodziców, siostry, narzeczoną... 16 lipca mam Mszę św. w intencji Andrzeja. Na ten dzień przypadała Ewangelia z tekstem "Magnificatu". W homilii powiedziałem słowa, których potem się przeraziłem. Świadomie nie miałbym odwagi ich wypowiedzieć. Powiedziałem: "Jak długo za wszystko, co nas spotka, nie powiemy Bogu dziękuję, tak długo Mu nie ufamy". Słyszy to ojciec, matka, siostry, narzeczona. Po Mszy św. przychodzi ojciec, który nie mógł sobie poradzić po stracie jedynego syna, i mówi: "Bogu dziękuję. I księdzu dziękuję." To był punkt zwrotny. To jest JEZU, UFAM TOBIE.

Ks. Feliksa Folejewskiego SAC

wysłuchała Agnieszka Kuryś

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama