Szkic monachijski

Monachijskie przemyślenia i spotkania księdza - poety i teologa

Monachium
Nad Monachium ciekawsza
połówka księżyca.
Na Marienplatz, pod platanem,
akordeon
w rękach geniusza-kaleki.
Muzyka i wieczór. I zachwyt.
Zapachy cygar, potu, piwa, perfum,
miasta latem, szczęścia żywych.
Słyszę jak ktoś szepcze w czyjeś ucho:
„Najpiękniejsze ciągle przed nami”...
I wątpię, i wierzę.
Muenchen — Pszów, 13 VIII—9 IX 2001 r.

Między Pragą a Monachium rozciąga się malowniczy kawałek Europy. Zatrzymuję się więc często, by smakować urodę tych miejsc. Najpierw pod Pilznem w sosnowym lesie, na terenie diecezji, w której pracuje wielu moich rodaków. Potem już po niemieckiej stronie granicy, przy starożytnej via Carolina w Ober-
pfalz. Widzę niewiele, mrużąc oczy przed silnym wiatrem i ostrym słońcem. Ale oddycham rześkim i czystym powietrzem Palatynatu, Bawarii. Pachnie świeżo ścięte drewno, zieleń miesza się z błękitem i złotem. Jak to pisała Dickinson?

To w tych dniach niebo ponad
	głową
Wznawia sofistykę czerwcową,
Błękitno-złoty błąd.

* * *

Im bliżej Monachium, tym zamożniej. W In der Holledau atakują nas wszystkich osy, zwabione być może ludzką słodyczą. Wypijamy hektolitry wody, wygrywamy wojnę z osami, boć i gorzkości w nas nie brakuje, przegrywamy z porywistym wiatrem. Cieszymy się słońcem.

Z każdej strony Monachium wielkie lasy. W nich głównie dęby i klony, rzadziej lipy, wiązy. Gdziekolwiek wejść w las, wszędzie niedaleki i nieustanny pomruk autostrady; jakieś roślinne pyłki, strzępki kwiatów fruwające frywolnie nad nami. I nawet w takiej swobodnej i nocnej chwili ubywa nam życia — przelatuje mi przez głowę i serce w samym środku wakacji. Nieuchronność. Oczekiwanie. At the corner. Teraz Raststätte Vaterstetten. Cień rzucany przez włoskie orzechy, soczyste popołudnie, przeogromny upał.

* * *

Powraca pytanie, od którego godzinami nie umiem się uwolnić: czy są wśród nas prorocy? Na przykład tu, pomiędzy błyszczącymi karoseriami dobrych samochodów, pośród tych opalonych twarzy, zadbanych i rozpieszczonych dzieci? Jakiż procent ludzkości korzysta z tego dobrobytu? 0,5? Co to w ogóle znaczy: prorokować naszemu światu? Teraz i tu, w bawarskiej Raststätte, w cieniu włoskich orzechów? Co znaczy wołać na trwogę i ku opamiętaniu? Nie umiem tego, co mnie dręczy, wyartykułować z absolutną precyzją, ale czuję i rozumiem, że jest coś głęboko niemoralnego w tym, że człowiek pławi się w dostatku (nawet względnym) i uważa to za coś najnormalniejszego pod słońcem. Wydarzenia z 11 września dramatycznie to odczucie potwierdzą.

Ale na razie jest 12 sierpnia i modlę się za nasz świat w cieniu włoskich orzechów. Nie proszę o to, by być prorokiem, ale bym mógł wysławiać Boga, życie, miłość, opalonych i ich dzieci. Odmawiając brewiarz w Vaterstetten, czekając na Monikę i Iwonę, tu, na obrzeżach Monachium. Teraz.

Cieszę się prostotą tej chwili, latem. Zresztą nie sam. Wokół wielu moich bliźnich robi to samo: czeka na kogoś, ociera pot, żyje. A nad nami czekającymi i żywymi — duże litery, przewrotna metafora: Tanken und rasten („Tankować i odpoczywać”).

Ale czy są tutaj prorocy? Na seledynowej tacy pełnej papierowych kubków po coli, na żółtej ceracie stolika — jak duża się zmieści dawka prawdy o życiu? Może niewielka — myślę — ale jednak jakaś dobra część jej przyjemniejszej strony... Ludzie mają prawo tanken und rasten. Ja też. Co do proroków zaś, to chyba jednak rację miał Miłosz, kiedy kończył „Piosenkę o końcu świata”:

Tylko siwy staruszek, który byłby prorokiem,
Ale nie jest prorokiem, bo ma inne zajęcie,
Powiada przewiązując pomidory:
Innego końca świata nie będzie,
Innego końca świata nie będzie.

Tak to było, jest i będzie: Bóg dotyka nas w historii, a nie w zaświatach, transcendencja jest „uchwytna” tylko w immanencji, koniec świata dopadnie nas krzątających się wokół pomidorów. Prorok nie może obrazić się na swój czas, ale w nim objawiać przesłanie z wysoka. Choćby i z seledynową tacą w dłoni, nad żółtą ceratą.

* * *

Z Iwoną am Brunnen. To jedno z najbardziej charakterystycznych miejsc miasta, feeria fontann z nieodłączną tęczą, która przebija się przez rozbryzgiwane strumienie wody, rozsiewane przez wiatr, wzlatujące ku słońcu białą mgiełką nad połową dzielnicy.

Monachium wdzięczy się jak południowe miasto, udaje Sienę, Florencję (bezskutecznie dla mnie). Ale pracuje i spieszy się ono bez przyciężkawego pracoholizmu Hanoweru czy Hamburga. To widać. Dewiza Weltstadt mit Herz (światowe miasto z sercem) zobowiązuje. Zewsząd uśmiechają się do nas biało-niebieskie barwy Bawarii. I stada gołębi.

W monachijskiej katedrze króluje biel i chyba pewien przesyt sterylności. Za ołtarzem gotyckie sylwetki średniowiecznych świętych: biskupi, dobroczyńcy, mistycy. Co dzieje się dzisiaj z ziarnem rzuconym przez nich w niemiecką ziemię? W jakie rozrasta się ono drzewo? Bardzo trudne to pytanie, bo można zebrać sporo dowodów na to, że chrześcijaństwo tu wymiera i umrze nieodwołalnie, jak też rozpoznać sporo znaków duchowego przebudzenia i żywotności Ewangelii. Odwiedzając Uniwersytet Monachijski, spacerując po jego ogromnych holach i ogrodach, zaglądając tu i tam, trafiamy na wystawę poświęconą antyhitlerowskiej organizacji „Biała róża”. Wszyscy jej członkowie zostali ścięci, wszyscy mieli po dwadzieścia kilka lat. Teraz widzę dużą grupę dwudziestokilkulatków oprowadzanych przez brodatego profesora. Obserwuję ich bacznie: nie żują gum, nie podszczypują się, nie trzymają rąk w kieszeniach. Słuchają uważnie, pracowicie „zaludniają” pamięć męczennikami sprzed sześćdziesięciu lat.

Wypoczywamy chwilę w kościele. Jest pod wezwaniem św. Ludwika. Duże wnętrze o wyblakłych kolorach, stara posadzka, nieznany mi zupełnie zapach. Trochę tu piszę, trochę proszę, dużo dziękuję.

* * *

Po południu wybieramy się do Nymphenburga. Przeżywamy tu chwile wielkiego wytchnienia — pośród płaskich łąk, malowniczych stawów i przemyślnie dobranego drzewostanu. Choć do całości, pod takimi platanami i pod takim szelestem kasztanów, przydałby się każdemu i każdej z nas paź z parasolką. Wolne żarty, ale to jest właśnie owo coś, co wisi w powietrzu Nymphenburga po dzień dzisiejszy: tęsknota za luksusem w tamtym, już nieistniejącym bawarsko-wersalskim stylu. Puszczając wodze fantazji, nie łudzimy się jednak ani na chwilę, że opuściliśmy grzeszną ziemię, boć przecie zupełnie niedaleko ogrodów Nymphenburga wyrywano paznokcie, ścinano studentów z Die weiße Rose, bombardowano katedry. To przecież właśnie „dzięki” Hitlerowi i spółce, a w konsekwencji — dywanowym nalotom aliantów, tyle w tym mieście przestronności, jasnej przestrzeni dla deptaków i szerokich alei; dlatego też tak łatwo było tu zmienić odbudowany od podstaw kościół w koncertową salę, w bank, w hotel dla dyplomatów.

Ale tu, w Nymphenburgu, przepięknie. Pełnia lata, choć słońce poprzez listowie daje pierwsze jesienne sygnały. Śpiewają jakieś rajsko upierzone ptaki. Być może śpiewają z radości, bo kwilą już ich młode. Iwona z Moniką rozmawiają szeptem, myśląc, że zasnąłem na ławce. Mylą się jednak, co widać z tych zdań.

* * *

Eucharystię przeżywamy w Polskiej Misji, w centrum Monachium. W takich miejscach i sytuacjach można doświadczyć, jak bardzo Kościół jest domem. Nie trzeba jakiegoś szczególnego wyrobienia psychologicznego czy socjologicznej wprawy, by zorientować się, kto tu jest naturalną publicznością Pana Boga w ten zwykły, powszedni, sierpniowy poniedziałek: zagubieni, dziwacy, niezintegrowani, obieżyświaty. Nade wszystko jednak każdy z nich ma na tyle czyste serce, że wybawienia i nadziei spodziewa się po Bogu. Zawsze w takich chwilach uporczywie milczę — ze wzruszenia. „Być przystanią dla rozbitków” rozumiem bowiem jako jedną z najważniejszych i najcudowniejszych funkcji Kościoła.

Żeby uczcić radość spotkania na obczyźnie, dziewczyny zapraszają do pizzerii „Bei Mario”, gdzie objadamy i oblewamy wszystkie nasze ostatnie sukcesy: magisteria, książki, egzaminy, plany na przyszłość. Nie za często trafiają się takie chwile czystej radości, ale jeśli są, bądźmy za nie wdzięczni.

Tymczasem nad Monachium zapada sierpniowy zmierzch. U wylotu ulicy zrobiło się jak w jednym ze znanych mi wierszy. Więc wykorzystałem cytat: patrzcie, oto „świetlistość morelowa z obrzeżem popiołu”. Monika przejęta.

* * *

Naturalną sytuacją mojego życia jest samotność. Wiem, co mówię, a mówię jako celibatariusz. Ale piszę te słowa — przynajmniej w tej chwili — bez cienia skargi, raczej stwierdzam fakt. Tak też było, wbrew pozorom i proporcjom tych notatek, podczas sierpniowego szkicowania portretu Europy. Nauczyłem się z samotnością żyć. Próbując ją spożytkować (czasami nawet skutecznie) dla innych i dla siebie. Bywają oczywiście przeróżne odmiany samotności. Dana mi wówczas, tamtego lata, była stosunkowo mało groźna, a wiele obiecująca: móc być z życzliwymi mi ludźmi sporo, czasem aż do nadobfitości i zachłyśnięcia, ale podróżować samemu, trawiąc świat samotnie, na własny, osobny rachunek.

Tak właśnie jest teraz w Autobahnkapelle Windach, niedaleko Lantzbergu, na pogórzu przypominającym Góry Świętokrzyskie. Przeszywająca cisza w kościele wybudowanym w stylu góralskiej chaty, przestronnym, jasnym, nowoczesnym. W tej wielkiej ciszy, w kościele jestem zupełnie sam. Choć wierzę i wiem o niewidzialnej obecności Mistrza. Ciszę przerywa pani w średnim wieku. Zmienia kwiaty. Wyrzuca jakieś stare kłącza, wstawia dwie gladiole, białą i różową. Dos garden~as para mi... Och, zabrać tę ciszę ze sobą.

Ale czy musimy zabierać ze sobą wszystko to, z czym i w czym naszemu życiu dobrze? Czy nie na tym polega początek każdej porażki? Zachłanność, niegodna stworzenia?

Więc ciszę zostawiam. I jeszcze rzut oka na drewniany posąg Matki Boskiej z Dzieciątkiem. Myślę teraz o tym, że Jej posągi i obrazy opasują Europę od Cabo da Roca po Ural. Jest Ona w Europie obecna. I trzeba się o tę obecność cierpliwie i skutecznie troszczyć. Jak to ujął kardynał Meisner podczas odpustu w Pszowie? Przepisuję z notatek: „Usiłujemy w chwili obecnej tworzyć jedną zjednoczoną Europę. Ma się ona znów stać przestrzenią bezpieczeństwa i obrony dla ludzkiego życia. W tym celu konieczną rzeczą jest, by Europa stała się znów kontynentem Maryi. Zarówno Ślązacy, jak i Polacy mają wnieść do połączonej Europy nic ważniejszego, jak Matkę Bożą, a z Nią swoje bogate doświadczenie wiary i życia. Najważniejszym produktem eksportowym Waszej Ojczyzny dla Europy jest Maryja”. Pamiętam te słowa. Jego głos wirował we wrześniowym świetle.

* * *

Wielokrotnie się jeszcze zatrzymywałem w niemieckich lasach i miasteczkach, wielokrotnie też bywałem sam. W Autobahnskirche Baden—Baden, przed Karlsruhe, w okolicach Norymbergi, na cudnych łąkach Wirtemberskiego Algäu.

Po przejechaniu prawie całej niemieckiej Frankonii dopadło mnie skrajne zmęczenie. W małym saksońskim miasteczku Frankenburg poczułem, że dalej jechać się nie da. Hotelik nazywał się „Am Rittergut”, własność rodziny Peikert-Flaspöhler. Najpierw prysznic. A potem długo, z rozmysłem i wyjątkowo jak na wyczerpanego wędrowca starannie — Msza święta. Na małym, hotelowym stoliku. Właśnie wtedy, w tamtej chwili, tamtego lata poczułem się najbardziej szczęśliwy. Tak to pamiętam. Szczęśliwy, że żyję i jestem, że jestem księdzem, że ta Eucharystia spada na mnie u progu nocy jak ożywczy deszcz. Potem przeglądałem jakieś książki, oglądałem jakiś film, ale to wszystko było już mało ważne. Mogłem robić cokolwiek, napełniony po brzegi.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama