Szkic fryburski

Fryburskie przemyślenia i spotkania księdza - poety i teologa

Moleson

Ks. Darkowi Kąpińskiemu
Liście tańczą na pustej drodze,
na placu przed stuletnim kościołem,
pod koniec lata, w ciepłym wietrze,
nocą, w Broc.
Rankiem,
kiedy słońce rozedrze bieluśką gazę mgły,
ujrzymy szafirowe niebo i wysoką górę:
Mole`son
W pustym kościele odprawimy Mszę za świat,
który kochamy. Potem wypijemy kawę, 
oddalimy śmierć.
Raz jeszcze uwierzymy
Życiu.
	Broc—Pszów, 16 VIII—9 IX 2001

Wyczerpany, docieram nad Jezioro Bodeńskie. Krótka, ale głęboka drzemka w cieniu brzóz i dębów. Śni mi się dom pełen szwajcarskich zapachów. Po przebudzeniu, spod przymrużonych powiek, długo wpatruję się w Bodensee, chcąc jego szafirową taflę zatrzymać pod powiekami na długo. Może na zawsze. Nie wiem, czy tego lata trafi się Europie dzień jeszcze piękniejszy. Póki co, trwa: wygrzewam w nim kości, pławię się w cieple prostych rozmów, w zapachach podalpejskich ziół. Dzieci biegają po łące i obejmują drzewa. Smak jasnej strony bycia. Jest 13.50, tout simplement.

* * *

Do Broc docieram wczesnym wieczorem. Przez Fribourg Suisse, Bulle, Gruyere (od la grue — żuraw). Darek akurat odprawia Mszę, wchodzę do kościoła podczas jego kazania. Kończy je błyskawicznie, od ołtarza idzie pod chór i ściskamy się po raz pierwszy od kilkunastu lat. Wieczór najdłuższy z możliwych: opowiadania, wspomnienia, śmiechy, chwile ciszy, plotki...

* * *

A teraz, kiedy dochodzi druga w nocy, kiedy notatnik już prawie wypada mi z rąk, wyglądam przez okno plebanii w Broc. Pod nim kremowa róża kołysze się w ciepłym wietrze. Wydaje się tańczyć w sierpniowym ogrodzie. Nieco dalej puste ulice miasteczka, jeszcze dalej ciemne bezgwiezdne niebo. Na jego tle zarysy gór czuwających od tysiącleci nad doliną: La Dent de Broc (Ząb Broc) i MolŹson. A to wszystko zanurzone w szwajcarskich zapachach siana, krów, czystego powietrza, nagrzanych za dnia łąk, które teraz oddają ciepło. Więc jakaś krystaliczność wokół, wnikająca pod powierzchnię duszy.

W takich chwilach łatwo jest myśleć dobrze o swoim życiu. Z ekologicznym zapachem w tle, czując lekkie podmuchy wiatru na opalonej skórze, będąc zdrowym, na sekundę przed wskoczeniem do łóżka. A ponieważ zdarzają się takie chwile nieczęsto, dlatego tym bardziej warto je unieśmiertelnić. Cokolwiek by to znaczyło, choćby jedynie miały to być rządki czarnych liter na nietrwałej, łatwopalnej kartce.

Świętujemy dziś Wniebowzięcie NMP, więc sierpień się już przełamał, będzie dogasał, przejdzie płynnie we wrzesień, w jesień, w deszczowy i chłodny mrok. Ale póki co, grzeją nas przyjaźń i lato.

Jak oszalałe grają dziś dla nas świerszcze. Trzeba tę muzykę zapamiętać. Że teraz jest i że kiedyś znów będzie.

* * *

Darek pracuje tu już kilka lat. Cieszy go powołanie, kocha Kościół i powierzonych mu ludzi, ale też bywa, że męczy się okrutnie — jak widzę. Dla niego, wylewnego chłopaka z Mazowsza, nie do zniesienia musi być powściągliwa prywatność szwajcarskiej pobożności. Chłód parafian, jakaś nierzadka a-kościelność (nie są wrodzy wobec Kościoła, ale go nie potrzebują do prywatnego szczęścia), jakiś rodzaj trudnej do rozdarcia zasłony między Nim i Nimi. Ich niezdolność do łez, do okazywania emocji.

Kompletnie nie ma tu spowiedzi indywidualnej. Darkowi brak w Kościele (i wokół siebie!) młodzieży. Bez przerwy więc opowiada mi o Rypinie, Żurominie, Sierpcu. O rodzimej płockiej diecezji. Tęskni za młodymi Polakami, ich entuzjazmem (i tym na „tak”, i tym na „nie”). Tęskni za życiem — jak mówi: „Jura, tu mi brakuje życia”.

* * *

Ale ja je tu dostrzegam. Napiera na mnie zewsząd, zagarnia. Zanurzam się w nim po czubek głowy. Msza święta w Botterens, procesja w sanktuarium Notre-Dame des Marches, obiad u starych (ale jakże jarych!) Michelle i Jean-Marie Pasquier, z widokiem na MolŹson za zasłoną drgającego w upalnym popołudniu powietrza. Potem Darek zabiera mnie nad Lac de GruyŹres, gdzie trochę pływamy, a nocą do zamczyska panów na Gruyeres. Jest to duża, warowna średniowieczna wieś z XII-wiecznym zamkiem. Forteca dawniej, muzeum obecnie. Nadgryzione zębem czasu spiralne schody prowadzą do nieźle zachowanych książęcych apartamentów. Atmosfera głównej ulicy z XIII-wieczną kostką brukową, serwowany wszędzie ser guyereski i fondue oraz obowiązkowy księżyc nad basztą robią swoje. Czuję się jak we wnętrzu powieści Waltera Scotta. I czułbym się tak pewnie dalej i dłużej, gdyby nie Darek: prowadzi tak szybko, że cała moja uwaga koncentruje się na rachunku sumienia, aktach strzelistych i żalu za grzechy.

* * *

W Notre-Dame des Marches, sanktuarium maryjnym regionu, słyszę opowieść o górskim cudzie sprzed lat. Jego najpełniejszą wersję przepisuję z książki Darka: „Wczesną wiosną mało kto wybiera się na wspinaczkę w wysokie, obficie otulone śniegiem, Alpy. Na taką wyprawę Marcel ruszył nie bez obaw, zaproszony przez znajomego księdza, doświadczonego alpinistę, który przygodę tę zaserwował również swej 24-letniej siostrzenicy i 13-letniemu ministrantowi. Wspinaczka na ponaddwutysięczny Dent de Lys została uwieńczona sukcesem. (...) Marcel pamięta, że nie godził się z decyzją księdza, aby schodzić ze szczytu inną, jak mu się wydawało, trudniejszą drogą. Alpinista przekonał jednak swych młodych towarzyszy, że nowa droga w górskich wspinaczkach i powrotach ze zdobycznych szczytów jest po prostu dobrym zwyczajem. Połączył wszystkich stosowną liną. Marcel schodził pierwszy, kapłan ostatni. Zdaje się, że to wszystko nie trwało długo, gdy siostrzenica księdza poślizgnęła się, ciągnąc za sobą w przepaść będących kilka metrów wyżej wuja i ministranta. Krzyknęła: »Wujku, ślizgam się!«. Ułamki sekund pozwoliły Marcelowi zawołać, do obecnej w jego sercu podczas tej wyprawy ukochanej Margueritte. Pamięta dobrze spadających tuż nad nim księdza, chłopaka i dziewczynę oraz... uciętą, w sposób nadprzyrodzony, przed swym brzuchem linę. Cud! Tak twierdzono w roku 1940, gdy tej samej nocy uratowany młodzieniec wspinał się po raz wtóry do ciał leżących poniżej fatalnego poślizgu dziewczyny, wraz z alpejską grupą ratunkową, by pokazać miejsce tragedii” (D. Kąpiński, Kocham Kościół. Zapiski cudzoziemca, Płock 2001, s. 10—11).

Ten człowiek, Marcel, został potem proboszczem w Le Cret i świadczył w 1995 roku podczas procesu beatyfikacyjnego Margueritte Bays, prostej szwaczki z tych okolic, zmarłej w opinii świętości.

* * *

Pod plebanią spotykamy Claude'a. Prawie pięćdziesięciolatek, lekko pochylony, przed kilkoma dniami pogrzebał syna. 20-letni Laurent, zapalony cyklista, wpadł wraz z rowerem pod samochód. Zginął na miejscu. Claude mówi jak Hiob: „Bóg nam go na chwilę pożyczył, potem go oddaliśmy. Widocznie należał do Niego bardziej niż do nas”. Darek mówi, że śmierć bliskich bywa tu często katalizatorem duchowej przemiany. Na pogrzebie Laurenta kościół wypełniony po brzegi młodzieżą z Broc, Bulle i okolic. Darek, wytrawny w takich chwilach duszpasterz, wykorzystuje szansę, pozyskuje ich, mówi świetnie.

Czyli jest jak wszędzie, upewniam się po raz któryś w życiu. Ludzie rodzą się i umierają, słońce wschodzi i zachodzi. Utwierdza w tym, a także rzecz tę przeobraża, Eucharystia odprawiana w domu starców pod wdzięczną nazwą „Róża wiatrów”. Zawsze w takich miejscach i chwilach czuję radość z bycia chrześcijaninem i błogosławię Kościół. Niby wszystko tu kręci się jak w szwajcarskim zegarku. Niby jesteśmy w najsprawniej zorganizowanym kraju świata. Niby na franku szwajcarskim można polegać bardziej niż na Zawiszy, ale co z tymi kilkoma staruszkami o nieprzytomnym wzroku i zgasłej urodzie? Jest Chrystus dla nich — cała Jego rzeczywistość i wszystkie Jego obietnice. Myślę o tym całą Mszę.

* * *

Ze szczytu Moleson świat wygląda jak z Taboru. Dobrze nam tu być, a namioty już przed nami postawił ktoś inny. Jeśli na chwilę zamilknąć i wystawić twarz do słońca, natychmiast można się przekonać, że podstawowym odgłosem szwajcarskiej ziemi jest dźwięk krowich dzwonków. I to jest sympatyczne. Natomiast ludzie, których obserwuje zmęczony zdobywca Mol`eson przez szparki zmęczonych oczu, wydają dźwięki w straszliwej odmianie szwajcarskiej niemczyzny (Schwyzdütsch) i wędrowiec niby osłuchany jako tako z mową Goethego kompletnie nic nie rozumie. I to jest mniej sympatyczne.

Na wielu szczytach stoją krzyże, zbocza pokrywają stada owiec. Nad nami niebo — gromady obłoków.

* * *

Więc czuję się jak we wnętrzu turystycznego folderu. Zewsząd krowie dzwonki: z łąk, z gór, z lasu. Stale, od rana do wieczora. Cierpliwe, wyciszone, subtelne.

Teraz, z tarasu Berthe Herzog, słyszę, że krowy przegrywają rywalizację ze świerszczami. Berthe jest rówieśnicą Papieża. Od wielu lat na emeryturze, po wielu latach ciężkiej pracy w hotelarstwie. Jest wdową, dobrą duszą parafii. Niestrudzona w podtrzymywaniu przyjaźni, optymistka z urodzenia, bezpośrednia.

Berthe kocha koty i ludzi. Nie bardzo wiem, w jakiej kolejności. Ale najbardziej kocha Darka — to widać.

Na jej tarasie długo milczymy po kolacji. Wpatrując się w sine obłoki, wysokie górskie łańcuchy, w daleką taflę jeziora, łunę nad Fryburgiem. Berta donosi coraz lepsze wino i coraz cieplejsze okrycia. Jest od nas mądrzejsza, czujemy to. Ma nad nami przewagę lat i przebytych cierpień. Ale nie pokazuje nam siły, jedynie swoją kruchość osiemdziesięciolatki. Trochę rozmawiamy, ale głównie milczymy. Te światełka w dole jak gwiazdozbiór, który pomylił niebo z ziemią. Wspominam wiele takich widoków: nocne Delfy, hollywoodzkie okolice Los Angeles, osiedle Grunwaldzkie w Pszowie widziane od strony ogródków działkowych.

Jednak on se casse, jak się tutaj mówi, czyli — zrywamy się. Tak trzeba.

* * *

Msza święta w sobotni wieczór w Broc. Darek głosi homilię o Wydarzeniu, Sprawie, Osobie Jezusa Chrystusa jako ogniu rzuconym na ziemię. Śpiewa chór o nieprawdopodobnej klasie jak na tę odległą, górską prowincję. Słuchając, obserwuję twarze chórzystów. Pociągłe, szczupłe, niemłode — w harmonii zmarszczek. Wyglądają, jakby jeszcze dziś pozowali rzeźbiarzom portyków średniowiecznych katedr. Wielu z nich ma rysy Kalwina. Ich domy przestronne, bogate, funkcjonalne, otwarte. Najdosłowniej: w takim na przykład Charmey prawie nikt nie zamyka domu, wyjeżdżając na kilka dni, mimo skarbów w środku.

Cóż nam, Słowianom, do ich pociągłych twarzy i zamożnych górskich chalets na zboczach, do nagrzanych słońcem łąk pełnych kwiatów, krów, łagodnego dźwięku dzwonków? Do łatwości przechodzenia z francuskiego na niemiecki i odwrotnie? Do dwóch w jednym: bezinteresownego wdzięku i zdolności skutecznego inwestowania? Cóż nam?...

Chyba jednak sporo. Dowodem jest Darek, krągły arcysłowianin, budujący z nimi (tymi o pociągłych twarzach) królestwo Boże w La Gruy`ere.

* * *

Fryburg został założony w połowie XII wieku. Pod koniec XV należał już do Konfederacji Szwajcarskiej jako pierwsze miasto francuskojęzyczne. W tej chwili jest praktycznie dwujęzyczny, z lekką jedynie przewagą frankofonów. Leży nad stromymi brzegami rzecznego zakola Sarine (niem. Saane).

Na Starym Mieście las fontann. Jesteśmy tu wczesną nocą i cały czas ani nie umiem, ani nie chcę uwolnić się od myśli o Tomku. W zimowym semestrze 1994/1995 uczęszczał na wykłady na Wydziale Teologicznym miejscowego uniwersytetu. Patrzył na te same kute szyldy mieszczańskich oberż, na knajpki wypełnione studenterią z całego świata, na ulicznych kuglarzy. Widział z pewnością ten sam księżyc, który teraz w swej pełnej krasie wisi nad katedrą, uniwersytetem, starówką. Jak teraz my. Jak wcześniej on. Jak przed nim ojciec Jacek Bocheński. I jak kilka wieków wcześniej Berthold IV von Zähringen, założyciel miasta. Jak z nimi i obok nich oni wszyscy, bezimienni. Choć bezimienność jest tylko częścią prawdy o nich. Jak to było?

Jest bowiem rzeczą boską
pamiętać imiona,
ludzką zaś i pokorną 
— zapamiętać twarze.

Ale ks. Tomasz Wuwer już nie żyje. Choć żyje ufność, że warto żyć, jak żył On.

Fryburg piękny. Most Świętego Jana. Błyszcząca, jakby opadła na ziemię szarfa, rzeka Sarine. Dalekie Bourguillon — sanktuarium maryjne na podświetlonym wzgórzu. W katedrze św. Mikołaja witraże Józefa Mehoffera. Więc chodzimy po Fryburgu jakby ta noc miała nie mieć końca. Que vive la vie...

* * *

Wieczór w Broc u Solange i Stephane'a, później dołączają też Isabelle i Robert. Cały czas ćwiczę pamięć, jak impresjoniści. Nocą zapisuję, co zapamiętałem:

— pejzaż z tarasu. Brzoskwiniowy kolor nieba, świetliste pasemka tuż nad horyzontem, księżyc nad Mol`eson. Doskonałość tej chwili. Jasne, mimo nocy, zamczysko na Gruy`ere. Doskonałość tego obrazu. Nasze perliste śmiechy. Wiek całej czwórki (30—40) równie doskonały, kiedy życie jest pełne wszystkiego po brzegi. Śpiew kobiet. „W chórkach są zawsze dobrzy, solo nigdy” — rzuca do mnie półgębkiem Darek po polsku.

— mecz. Cały czas kątem oka śledzę ekran telewizora. FC Porto wygrywa w Zurichu barażowy mecz z Grasshoppers 3:2 (do przerwy 2:0). Bramki strzelają Clayton, Deco, Capucho. Najlepszą ten ostatni. Po 2:2 na Estadio das Antas przed tygodniem, awans Porto do Ligi Mistrzów. Po meczu dowcipny komentarz Comissetiego z Servette Geneve. Szwajcarska jakość obrazu, księżyc odbijający się w ekranie wychodzącym na taras. Beztroska tej chwili.

— powrót przez śpiące Broc na plebanię. Chwila przed poidłem dla krów z 1871 roku. Poidło kamienne, kiedyś nieodzowne, dziś miejska fontanna. W niej kilkadziesiąt żółtych liści — zapowiedź nieuchronnej jesieni. Szmer wody, łagodność powietrza. Smutek tych liści, bezwolnych w kamiennym korycie. Pamiętam, że dochodziła 23.30. Był 22 sierpnia 2001 roku.

Tyle zapamiętałem. Reszta uwięzła w krtani.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama