G.K. Chesterton - Dla sprawy

Ktokolwiek bierze do rąk książki Chestertona - z miejsca staje się albo jego fanem, albo przeciwnikiem. Nie inaczej jest ze zbiorem "Dla sprawy", wydanym w 2013 r. przez Frondę

We Frondowej serii „Fides ratio”, w której ukazało się już sześć książek „apostoła zdrowego rozsądku”, a w przygotowaniu jest jeszcze „Obrona rozumu”, pojawiła się właśnie lektura w srebrnej okładce zatytułowana Dla sprawy. Pozycja ta zbiera Chestertonowskie eseje lub ich skróty ze zbioru „The Thing” wydanego w 1929 roku (w jednym przypadku uzupełnione fragmentem z tekstu starszego), a więc trzy lata po napisaniu książki Kościół katolicki i konwersja („The Catholic Church and Conversion”), wyjaśniającej powody wydarzenia oznajmionego tytułem, które dokonało się w roku 1922, a poprzedzone zostało długim czasem duchowych i intelektualnych poszukiwań, przy czym, co warto przypomnieć, pisarz był już właściwie katolikiem na długo przedtem, jednak — jak pisał w Kościele katolickim — ostateczna decyzja „to otchłań pełna niezgłębionych mocy wszechświata. Przestrzeń między podjęciem a niepodjęciem tego kroku jest tak mała, a zarazem tak ogromna”.

Więc Dla sprawy jest pisana po przejściu przez otchłań, kiedy autor jest już na drugim brzegu, z którego widać więcej, tak że może być przekonany o słuszności podjętego kroku i pragnie służyć tytułowej „sprawie”, nawet jeśli uzasadnienie poglądów nie musi do każdego przemawiać. W każdym razie jego argumentacja ma na celu również obronę przekonań katolików w ważnych dla wszystkich sprawach, którym to katolikom — w przeciwieństwie do wszystkich innych — nie wolno się (tak się przyjęło) wypowiadać w taki sposób, który może zostać uznany za kontrowersyjny. Tak czy owak — według słów autora — książka wyraża jego „stanowisko w tej dyskusji i całkiem możliwe, że wszystko, co piszę o tym stanowisku jest błędne, z wyjątkiem tego jedynie, że jest ono słuszne”. Witajcie w świecie paradoksów Chestertona!

Z recenzowaniem książek cenionego czy raczej nieocenionego pisarza i publicysty jest duży problem, bowiem w każdej z nich mamy do czynienia z całym Chestertonem. Kto czytał i lubi, temu nie trzeba Mistrza Paradoksu zachwalać, kto nie czytał, wystarczy że sięgnie po dowolne dzieło pisarza i dla próby przeczyta kilka stron, których żadna reklama nie zastąpi, i które spowodują, że czytelnik „Chestertona w pigułce” niechybnie stać się będzie musiał albo fanem Anglika, albo przeciwnikiem jeśli nie autora, to jego stylu skrzącego się od paradoksów, które stanowią pewien rodzaj „mechanicznej zabawki lub wzoru matematycznego, który poznany bawi, a wrogów trafia i rani” (Tomasz Rowiński); letniości nie uda się zachować. Chesterton polemizuje ze swoimi adwersarzami, a tak naprawdę z ideami, które oni reprezentują, inteligentnie i z pasją, dowcipnie i erudycyjnie, a co najważniejsze — niejako dwupoziomowo: pojedynkując się na argumenty z konkretnymi postaciami, o których mało kto już pamięta, broni jakiejś większej sprawy, która okazuje się być ważna także dzisiaj, i jak wtedy, tak i teraz — atakowana jest z równą zawziętością.

Najbardziej zdumiewa właśnie aktualność toczonego sporu, co rusz czytelnik otwiera oczy szerzej, zdziwiony, że już wtedy, wiek prawie temu, atmosfera intelektualna przypominała aż tak bardzo współczesną, że jedynie znajomość biografii Chestertona pozwala nie zwątpić, że nie jest on pisarzem czasów dzisiejszych. Niepotrzebnie tabloidyzując skomentował to Piotr Gociek: „Krótko mówiąc, wiele z owych zapisanych w zbiorze Dla sprawy bojów toczył Chesterton z Hołdysami, Lisami, Jastrunami i Niesiołowskimi swoich czasów”. W każdym razie już wtedy trąbiono o tolerancji, która każe widzieć we wszystkim dobro (pod warunkiem, że we własnej religii widzi się jedynie zło), już w tamtych latach przypuszczano atak na instytucję rodziny, „którą ludzie atakują nie dlatego, że ją rozumieją, ale dlatego, że nie rozumieją jej ani w ząb”, już wówczas łudzono antypedagogiką i preferowano państwowe wychowanie zamiast domowego („zupełnie jakby urzędnicy rośli jak trawa lub plenili się jak króliki”), i już w tamtym czasie o rozpuście gruchano jakby była miłością.

I dalej. Ówcześni jak dzisiejsi porzucali chętnie idee, kiedy ludzie okazywali się nieidealni, a brak reguł logicznego myślenia i tych społecznych powodował pogrążanie się w chaosie wyjątków. W owym czasie, jak w obecnym czasie, dyskutowano dla dyskusji, za to sztukę uprawiano nie dla sztuki, ale w celu rozciągania jej fantazji na sferę moralności i filozofii. A przede wszystkim i w tamtym okresie nie brakowało salonowych bywalców — intelektualistów, którzy wielbili intelekt, choć go nie używali. Jeśli cała książka Chestertona skrzy się humorem, to w tym akurat miejscu zaśmiałem się na głos, by potem przez następne trzy dni nie przestawać. Rozśmieszył mnie długobrody dżentelmen, który uciszał interlokutora podniesieniem ręki i rozpoczynał wypowiedź od słów „Oto Myśl”, po czym ujawniał raczej bezmyślność, tak że w końcu ktoś doprowadzony do granicy wytrzymałości jęknął: „Na litość Boską, człowieku, chyba nie nazywasz tego myślą?”.

Według Chestertona modny humanizm, który rości sobie prawo do tego, aby zaspokoić duchowe potrzeby ludzkości, a w gruncie rzeczy nie odpowiada nawet najgłębszym ludzkim tęsknotom, nie może być stawiany w jednym rzędzie z religią, z której czerpie pewne idee („sadzawka nie jest rywalem dla źródła”), by je następnie wypaczyć lub wyizolować spośród innych, tak że harmonia wartości zostaje niebezpiecznie zachwiana. „Świat współczesny — uważa pisarz — ze swymi współczesnymi ideami, żyje z katolickiego kapitału. Używa, i zużywa, prawdy, które przechowały się w starym skarbcu chrześcijaństwa — włączając w to oczywiście prawdy znane poganom, lecz skrystalizowane przez chrześcijan — sam jednak nie zapoczątkowuje żadnych nowych entuzjazmów”.

Podobnie zresztą zachowują się heretycy, którzy wybierają „jedną mistyczną ideę spośród pozostających w równowadze mistycznych idei Kościoła”, następnie wykorzystują ją jako broń do walki przeciw innym ideom, co prowadzi jednak do tego, że osamotniona idea prędzej czy później zostaje zakwestionowana. Reformatorzy zbierają jedynie odłamki panoramicznej całości, wybierając na przykład zasadę sola Scriptura, a potem kierują ją przeciw Kościołowi, w którym Pismo powstało. W ogóle protestantom dostanie się od konwertyty bardzo mocno, tak że „cmokierzy ekumeniczni” (określenie ks. Czesława Bartnika) mogą okazać się niezadowoleni.

Protestantyzm jest w opinii katolickiego neofity żywy wyłącznie jako negacja, ale nie jako coś pozytywnego; pogrobowcy reformatorów nie wierzą już w swoją wiarę, która okazała się zbyt mocno zależeć od ducha czasów, a „nadążanie za epoką oznacza na ogół tylko nadążanie za modą”. Właśnie czas dowodzi, że „w każdej praktycznie kwestii doktrynalnej, w której reformacja postawiła Rzym w stan oskarżenia, Rzym został od tamtej pory uniewinniony zgodnym werdyktem całego świata”. Nikt nie powołuje się na „ten świetny kawałek Kalwina”, wszyscy rozumieją wagę uczynków, Bóg predestynacji słusznie nie znajduje wyznawców. Jedyne, co wspólnego pozostaje protestantom wczorajszym i dzisiejszym, to antyrzymski resentyment. Innymi słowy, protestantyzm „może sprowadzać się dziś do nowej i całkiem odmiennej listy zarzutów wobec Rzymu, która tylko tyle ma wspólnego z dawną listą, że nadal jest skierowana przeciw Rzymowi”. Nie będzie skrywał autor książki ironii, gdy napisze, iż protestanci są gotowi wybaczyć protestantyzmowi nawet sam protestantyzm, byle tylko zachować awersję do Rzymu.

Właśnie owa nienawiść do Rzymu oraz do Kościoła jako instytucji — nienawiść, dodajmy, dzielona zresztą z niewierzącymi — stała się dla Chestertona jednym z powodów dociekania przyczyny tego stanu rzeczy, a więc pośrednio przysłużyła się myślicielowi w jego nawróceniu. Doszedł bowiem do wniosku, że „owa instytucja jest znienawidzona, jak nic innego na świecie, po prostu dlatego, że sama jest jak nic innego na świecie”. Zadziwiające, jak ci, którzy atakują Kościół, potrafią zjednoczyć w sobie wielką niewiedzę z niewielką obojętnością, a wszystko to dlatego, że Kościół wydawał im się martwy, a okazało się, że wciąż żyje.

Broni Chesterton Kościoła katolickiego również przed zwolennikami religii prostej, sprowadzonej do miłości, która na wielkie pytania życiowe chciałaby udzielać nieadekwatnie prostych odpowiedzi. Przy okazji uprawia również apologię dogmatów (są intelektualnie ciekawe, a duchowo można je porównać do operacji chirurgicznej separującej nerw od nerwu), oraz walczy z brzęczącym jak starodawna mucha stereotypem, jakoby wiara katolicka wymagała bezmyślności. Owszem to katolicy są wolni w swoim myśleniu („znają garść transcendentalnych prawd, co do których są zgodni, ale sprawia im wręcz satysfakcję, by nie zgadzać się co do niczego więcej”), kiedy wolnomyśliciele pozwalają się uwięzić w materializmie. Jeśli sceptyczny rozum obraca się ostatecznie przeciw sobie samemu, to jedynie wiara może przywrócić rozumowi rozum.

Dlatego w swojej polemice posiłkuje się autor Ortodoksji właśnie racjonalnym argumentowaniem, a nie romantycznym graniem na uczuciach. A jeśli Chestertonowe argumenty „każdy normalny krytyk z miejsca odtrąci (...) za ich lekkość i potępi je za ich wagę”, niżej podpisany przyjmuje je niemal bezkrytycznie w ich treści i stylistycznym wyrazie.

Tekst ukazał się w „Homo Dei” (2014) nr 1
Publikacja w serwisie Opoki za zgodą Autora

 

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama