Od doktora do znachora

Przychodzi baba do znachora … a tam też doktor. To nie typowy dowcip o babie i lekarzu, ale znak naszych czasów, miotających się między oświeceniową racjonalnością a postmodernistycznym neopogaństwem

Od doktora do znachora

Gorzów Wielkopolski,
Czarownica na szczycie Studni Czarownic,
źródło: Wikimedia Commons

„Przychodzi baba do lekarza” to seria śmiesznych dowcipów z brodą. Kawał bez brody mógłby iść jakoś tak: „Przychodzi baba do znachora, a tam doktor”.

Ot, historia sprzed kilku miesięcy, jedna z wielu, tyle że zakończyła się na tyle spektakularnie — śmiercią małego dziecka — że gazety mogły skłonić się nad tragedią z tą samą troską, z jaką hiena pochyla się nad ofiarą. Oto rodzice za radą znachora odstawili leki, lekarzy i dalszą rodzinę, by nie niepokojeni przez niewtajemniczonych mogli zagłodzić na śmierć córkę; waga półrocznej Madzi spadła do średniej noworodka, co zostało odnotowane przez rodziców chyba dopiero po przeniesieniu dziecka na łono Abrahama. Marek H., „Boży człowiek”, bo tak go nazywano, ulotnił się, ale nawet i on pewnie nie na miotle, lecz na czymś bardziej cywilizowanym. Znachorzy nie przypominają przecież amiszów odżegnujących się od cywilizacji, we wszystkim prócz znachorstwa opierają się na tym, co trudno uznać za naturalne. Jak fundamentalizm religijny posługujący się wszystkimi zdobyczami nowożytności w walce z nią.

Kiedyś z brodawką na nosie i nogą pająka w brzydkich palcach, dziś czarownica czarowna jest, może nawet nosić biały kitel, i posługiwać się komputerem, ba!, umie godzić „ogień i wodę”, to znaczy uprawiać jednocześnie czary-mary i pracować w zacofanej jednostce leczenia opartego o niemodną medycynę konwencjonalną, jeśli tylko nie ma dość odwagi, by zerwać ostatecznie z „wiarą” przodków w naukę akademicką. Taki na przykład Andrzej J., absolwent Wojskowej Akademii Medycznej (kiedyś z „dr” przed nazwiskiem) porzucił ortodoksję medycyny akademickiej na rzecz nieakademickiej heterodoksji, do czego szczerze przyznaje się na swojej stronie internetowej, dołączając do tego odważne wyznanie niewiary w skutki proponowanego przez siebie leczenia — do wyguglania: „Nie odpowiadam za ewentualne szkody mogące powstać w wyniku stosowania się do zaleceń podanych w treści zamieszczonych tu informacji”.

Między znachorem a doktorem wydawałoby się, że zieje przepaść; a jednak nie takie rzeczy da się przeskoczyć w „nowym średniowieczu”. W tym szaleństwie jest metoda! Warto zauważyć, że podobny nimb tajemniczości, który otacza egzotyczne metody leczenia, towarzyszy również prawowiernym lekarzom, jak zresztą wszystkim naukowcom, choć skrywany jest pod postacią świeckiej aureoli. Kościół obronił się przed gnozą, która zbawienie obiecywała jedynie grupie wtajemniczonych, z kolei w świecie medycyny panuje mniej demokratyczne podejście — kto spotkał wybrańca w białym habicie, z trzema literami przed nazwiskiem („bóg”) — ten wie, że w tym panteonie niełatwo znaleźć przyjaciela zwykłych śmiertelników. Jak szamani — mają oni dostęp do wiedzy tajemnej, nic więc dziwnego, że wśród wielu wzbudzają należny szacunek, a do profitów płynących z wtajemniczenia, do którego słusznie bronią dostępu, dopuszczają jedynie tych, którzy przeszli stosowną inicjację akademicką.

„Quasi-religijna postawa, że należy w pewne rzeczy wierzyć, nie rozumiejąc ich, znamionuje stosunek zwykłego śmiertelnika nie tylko do jego religii, ale także do nauki czy ogólnie do wiedzy eksperckiej” — zauważa autor książki tyleż potrzebnej ze względu na deficyt zdroworozsądkowego podejścia do nauki, co mimo wszystko nie spełniającej zapowiedzi wyrażonej tytułem Dlaczego wiara w naukę nas ogłupia?. Reinhard Kreissl, bo tak się nazywa autor książki-niewykorzystanej okazji, której nie wolno było zmarnować, proponuje metaforę dusznej szklarni, która zostanie przewietrzona dopiero, gdy ktoś rzuci kamieniem w ścianę. Ma ten sugestywny, choć mimo wszystko chyba nietrafiony (co ma nauka do szklarni?) obraz wyrażać konieczność wpuszczenia „świeżego powietrza” zdroworozsądkowego dystansu w dyscypliny naukowe, których adeptom wydaje się, że są jak najdalsi od magicznego myślenia — i mają rację: wydaje się im.

Przy czym sam Niemiec prócz zabawy widzi w roztrzaskanej szybie — żartuje czy na poważnie sam ulega przesądowi? — zapowiedź szczęścia: „to, co rozbite, przynosi szczęście”. Na szczęście zawsze można ten zabobon odpukać w niemalowane drewno (żartuję). Warto by w każdym razie niektóre wnioski — w tym ten o podobieństwie wiary w naukę i religii — do jakich socjolog-publicysta doszedł, „skopiować” sobie z jego pozycji, zamiast wymyślać „od nowa”, tym bardziej, że własne myśli tylko dlatego wydają nam się oryginalne, że nie pamiętamy, komu należałoby je zawdzięczać, jak to już ktoś wcześniej (nie pomnę, kto?) zauważył. Bodaj największym wyzwaniem dla mojej wiary w naukowe oświecenie okazał się fakt, iż neuronauki potrafią ponoć wskazać miejsce narodzenia się Boga w stajence ludzkiego mózgu! Przedrostek „-neuro”, świadczący o tym, co trendy w nauce, nie chroni jak widać przed odgrzewaniem takich staroci, jak Feuerbachowe przekonania, że to człowiek wymyśla Boga (mówiąc antybiblijnie: nie człowiek został uczyniony na podobieństwo Boga, ale Bóg na podobieństwo człowieka).

Nauka chce dać odpowiedź na wszystkie pytania, nawet te, które z natury rzeczy należą do religijnych; z kolei samo roszczenie naukowców do wyjaśniania wszystkiego już wynika z założeń, które z nauką nie mają nic wspólnego. Dla przykładu najbardziej rozpalającego emocje można tu wskazać na ewolucję mutującą od hipotezy przez teorię naukową aż do philosophia universalis, która chce się „stać całościowym wyjaśnieniem rzeczywistości, nie pomijając żadnej płaszczyzny myślenia” (Joseph Ratzinger). Współcześni wierzący, mocno zakompleksieni, próbowali zresztą zachować maksimum dobrej woli w odniesieniu do ewolucji, żeby tylko nie zostać posądzonymi o nienaukowość. A jednak właśnie pytanie o pochodzenie człowieka powraca dziś na nowo — zauważa dominikanin Michał Chaberek w książce Stworzenie czy ewolucja — „gdy w imię nowożytnej nauki zaproponowano koncepcje rodem z mitologii pogańskich, które mają zastąpić wiarę biblijną”.

Otóż to: mało kto zdaje sobie sprawę z pokrewieństwa hipotez rzekomo naukowych z myśleniem mitycznym; można by nawet zaryzykować tezę, że współczesna nauka to w dużej mierze mitologia, tyle że bardziej trendy. Jak mity odpowiadały na pytania ostateczne, tak dziś czyni to nauka — potrzeba tylko dać wiarę w jej wyjaśnienia. Wieczność materii, w której usiłuje się dokopać źródła powstania życia i człowieka, samozrodzenie się świata (jakby sam siebie wyciągał z kapelusza), przypisywanie stwórczej wszechmocy działaniu przypadkowości, jeśli tylko towarzyszy jej odpowiednio długi czas na cudowne mutacje — oto idzie stare, hokus-pokus w nowym wydaniu! Można by powiedzieć za ks. Czesławem Bartnikiem, że „mylą się ci uczeni, którzy uważają, że myśl mitologiczna już we wszystkich swych formach przeminęła”, ale można by też mniej dyplomatycznie: w ogóle nie przeminęła, tylko przyjęła inną formę, możliwą do przyjęcia przez czarowanych niedokształciuchów i czarujących wykształciuchów.

To pomieszanie porządków naukowego i religijnego jest zresztą prawdziwą przyczyną — niezauważaną! — konfliktu między wiarą a nauką, o którego rozpętanie oskarża się Kościół, wyciągając z eleganckiego rękawa wciąż tego samego asa o rzekomej wrogości Kościoła do nauki — choć zaprawdę, wymaga wielkiej wiary ten pogląd sprzeczny z faktami (credo quia absurdum?). Nauka dokonuje aneksji terenów, które do niej należeć nie mogą, a gdy podnosi się ze strony ludzi wierzących sprzeciw, sięga się po Galileusza, choć jego trupa szuka się nie w tej szafie, w której należałoby — zamiast naukowej, warto by otworzyć kościelną, biorąc pod uwagę, że uczony w czasie procesu mieszkał w domu z widokiem na watykańskie ogrody, a karę więzienia zamienioną na areszt domowy odbywał w pałacu arcybiskupa; nie wspominając już o tym niewygodnym fakcie, że umierał jako syn Kościoła ze słowem „Jezu” na ustach. A jednak wciąż się kręci stereotyp!

Wracając do Kreissla: można by na „bazie” jego spostrzeżeń pobawić się w tworzenie „nadbudowy” kolejnych analogii: skrywający się we mnie mały inkwizytor dopatrzył się na przykład w genetyce — wiary w „predestynację” genetyczną, choć przecież wystarczyłaby odrobina zdrowego rozsądku lub przynajmniej artystycznego smaku, by usłyszeć, że na tym samym fortepianie da się wygrać nieskończenie różne utwory. Oto triumf herezji religijnej nad ortodoksją nauki: zwycięstwo materii nad duchem, albo raczej: opętanie ducha materializmem. Znajomy cukroholik twierdził, że suma uzależnień zawsze jest constans, trzeba tylko wiedzieć, który nałóg wybrać. Podobnie jest z potrzebą religijności — nie zmienia się, choć może przybierać różne formy: tradycyjnych czarów, czarownego uwodzenia nowinkami czy też w końcu rozumnej wiary — lekarstwa na jedno i drugie. Trzeba zatem wiedzieć, której wierze zaufać.

W tym sensie Marks się nie mylił, religia stanowi opium dla ludu, czego przykładem współczesna nauka będąca środkiem odurzającym elitę, za pomocą którego mami się również masy. Można to wyrazić krócej, dowcipem „medycznym”: Przychodzi baba do lekarza, a lekarz — też znachor.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama