Cliparty miłosierdzia

Myśl o Bożym miłosierdziu potrafi wprawić w niemałe zakłopotanie, bo skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?!

Myśl o Bożym miłosierdziu potrafi wprawić w niemałe zakłopotanie, bo skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?! Przez cały Rok Jubileuszowy Kościół zaprasza nas na wielką „ucztę” — ale czy na tę uroczystość nie przychodzą stale te same osoby? Oczywiście, to dobrze, że są tacy, na których zawsze można liczyć, niemniej ta sytuacja przypomina proboszcza, który swoje narzekanie, że ludzie nie chodzą do kościoła, kieruje do parafian... stale obecnych na niedzielnej Mszy. Czy jubileuszowa spowiedź i odpust „chwyci” osoby, które są poza Kościołem, których drogi z parafią rozminęły się? Co zrobić, aby te osoby usłyszały o Bożym Miłosierdziu — ale nie w sensie newsa czy clipu na YouTube, lecz dotknięcia, które przenika i nawraca?

Miłosierne dotykanie, tego co boli...

Cliparty miłosierdzia

Może jeden z problemów wynika stąd, że miłosierdzie, choć bardzo piękne, to i trudne. To rzeczywistość, która najzwyczajniej w świecie musi zaboleć. Dlaczego? Bo zbliżając się do miłosierdzia dotykamy swoich ran, czegoś, o czym nieraz chcielibyśmy zapomnieć. Trzeba przylgnąć do naszych zranień, doświadczyć bólu, zmierzyć się ze wstydem... Musimy uczciwie stanąć w prawdzie wobec samych siebie — a to chyba jedno z najtrudniejszych zadań powierzonych człowiekowi na tym świecie. Na tym też chyba polega najpiękniejsza i najgłębsza celebracja Roku Miłosierdzia — dokonuje się w szeptanej przestrzeni konfesjonału. Obecnie mamy „promocję” — Kościół daje szansę, ale pierwszy krok musimy wykonać sami. I tylko sami. Trochę jak w chwili śmierci — kiedy nadzy staniemy przed Bogiem: „Wstyd mnie ogarnia, że przed Tobą stanę, tak niepodobny, Boże mój, do Ciebie. Nie karz mnie za to zbyt surowym sądem, rozpoznaj, Ojcze, swoje dziecko we mnie” (Dziś moją duszę). Z drugiej strony „dotykanie” tego, co boli, nie znaczy „babranie” — to ważne, aby nie zapomnieć, że celebrujemy nie Rok Grzechu lecz Miłosierdzia. Przecież ostatnie słowo należy do Bożej łaski — Izajasz przypomina, że choćby nasze grzechy były jak szkarłat, nad śnieg wybieleją (por. Iz 1,18). Gdyby historia człowieka — naszego człowieczeństwa — miała pozostać sama ze swoim grzechem, czekałaby go tylko rozpacz, jakaś czarna dziura lub... pycha. W sukurs przychodzi nam tu myśl francuskiego geniusza Blaise Pascala: „Znajomość Boga bez znajomości własnej nędzy rodzi pychę. Znajomość własnej nędzy bez znajomości Boga rodzi rozpacz. Znajomość Chrystusa stanowi środek, ponieważ w niej znajdujemy Boga i swoją nędzę. Chrystus to Bóg, do którego zbliżamy się bez pychy i przed którym uniżamy się bez rozpaczy” (Myśli, VII 527. 528). Jak można unieść ciężar obozów koncentracyjnych? totalitaryzmów, które miażdżą ludzką godność? terroryzmu-fundamentalizmu religijnego, który paraliżuje współczesny świat zabierając człowiekowi poczucie bezpieczeństwa (nie wspominając już o wolności)? jak sobie poradzić z tymi świństwami, o których codziennie słyszymy w telewizyjnych wiadomościach, wreszcie czy można się uporać z korupcją lub przestępczą drogą, na której rządzi chęć zysku — o czym wspomniał papież Franciszek w bulli poświęconej Bożemu miłosierdziu (Misericordiae Vultus, 19)?

Miłosierny Jezus antykapitalistą?!

W parafii, z której pochodzę, pojawił się ostatnio temat — na marginesie kolędy — emigracji zarobkowej. W obecnym czasie tak dużo mówimy o uchodźcach i migrantach w Europie, tymczasem ten problem — oczywiście w innej skali — dotyka naszych sąsiadów z klatki schodowej. Nie tyle jednak o samym zjawisku opuszczania domów i rodzin chciałem tu pisać, co raczej o reakcji lub jej braku ze strony katolików. Obawiam się, że jeden ze skrótów myślowych, którym tu grzeszymy, to utożsamienie rzeczywistości, którą opisujemy używając przydomka „miłosierna”, z tym co „duchowe” — taka swoista spirytualizacja, ale w niedobrym tego słowa znaczeniu. Oczywiście, jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Przypomnijmy, że na początku roku kard. Peter Turkson musiał prostować arcyciekawy zarzut, że papież Franciszek jest antykapitalistą. No tak, uproszczony schemat można by skroić następująco: skoro Pan Jezus był ubogi, ubodzy są w centrum Kościoła, papież jeździ byle jakim samochodem, mieszka w domu św. Marty, no to nie pozostaje nic innego, jak jeszcze zaprowadzić Janosikową filozofię, aby zabierać bogatym i rozdawać ubogim. Tymczasem ojciec święty nie demonizuje pieniądza, nie wspiera dziadostwa, ani rozdawnictwa, ale zachęca, aby rozbić z niego dobry użytek, a skoro „dobry”, to pełen humanizmu, w którym to człowiek a nie pragnienie zysku jest punktem odniesienia: „Potrzebujemy nowego humanizmu pracy, gdyż żyjemy w epoce wyzysku pracowników — czasie, w którym praca nie jest tak naprawdę w służbie godności ludzkiej, ale jest pracą niewolniczą! Potrzebujemy nowego humanizmu pracy, gdzie w centrum stoi człowiek a nie zysk, gdzie gospodarka służy człowiekowi a nie posługuje się człowiekiem!” — nauczał Franciszek podczas audiencji dla przedstawicieli katolickich organizacji pracowniczych Włoch (16.01.2016 r.).

Błogosławieni bogaci...

Potwierdzeniem powyższej tezy może być — miejmy nadzieję — bliska już beatyfikacja sługi Bożego Enrique Shaw (†1962). Argentyńczyk, rodak papieża, którego beatyfikacja leży mu na sercu; jak niektórzy katolicy powiedzieli by: „koszmarnie bogaty” — i taki ma być wyniesiony na ołtarze przez Franciszka, którego idée fixe, to Kościół ubogi. Jak pogodzić te dwa żywioły? (por. J. Bątkiewcz-Brożek, W krawacie na ołtarze). A jednak, posługując się tezami uduchowionych katolików odpowiem, że przecież pieniądz śmierdzi, a polityka to gnój, i że lepiej nie mieć z tym nic wspólnego. Pewnie, najlepiej włączyć telewizor i przy piwku pokrytykować albo — niektórzy sięgają po bardziej wyrafinowaną formę argumentacji w postaci żonglerki na argumenty — bronić się ewangelicznym orężem, typu że Pan Jezus mówił, że łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu do Królestwa niebieskiego (por. Łk 18,25). No cóż, wobec takiego argumentu, co tam wspierać naszą gospodarkę, pomnażać kapitał i miejsca pracy, pracować nad poprawą wskaźnika PKB — co tam babrać się w takim szambie?! Lepiej niech nasi bracia i siostry wyjeżdżają do Anglii lub Niemiec, a że po drodze rozpadną się im rodziny i wychowamy pokolenie eurosierot... No cóż, należy przemilczeć. Co tam się pchać do polityki — tego koryta i Babilonu, niech inni to robią. Tymczasem są tacy, którzy tylko czekają na takie postawy i słowa pobożnych katolików — w ten sposób hodujemy sobie na własnej piersi różnej maści „palikotów”, którzy biorą się za ustalanie prawa i decydują na przykład o tym, kiedy zaczyna się ludzkie życie albo że małżeństwo, jako on i ona, to już ciemnogród we współczesnym, nowoczesnym i tolerancyjnym świecie.

„Miłosierny” znaczy „z wyobraźnią”

Otóż, takie spojrzenie nie jest ani Franciszkowe, ani katolickie, ani miłosierne, ani duchowe. Katolik nie boi się wejść w gnój tego świata, aby czynić zeń życiodajny nawóz (por. kard. H. U. v. Balthasar). Jest jednak jeden warunek! Jeśli człowiek pozostaje sam sobie, jeśli liczy tylko na siebie — no to najprawdopodobniej długo nie pociągnie i faktycznie, lepiej żeby się w te rejony nie pchał. Natomiast mając świadomość swojej nędzy, swojej ograniczoności i grzechu, przy jednoczesnym zdaniu się na łaskę Bożą i Jego opatrzność i praktykując życie sakramentalne (pokuta i Eucharystia), wówczas może czynić cuda. Taki człowiek jest błogosławiony — obdarzony wyobraźnią miłosierdzia, o której potrzebie mówił Jan Paweł II na krakowskich Błoniach w sierpniu 2002 r.: „Trzeba spojrzenia miłości, aby dostrzec obok siebie brata, który wraz z utratą pracy, dachu nad głową, możliwości godnego utrzymania rodziny i wykształcenia dzieci doznaje poczucia opuszczenia, zagubienia i beznadziei. Potrzeba «wyobraźni miłosierdzia», aby przyjść z pomocą dziecku zaniedbanemu duchowo i materialnie; aby nie odwracać się od chłopca czy dziewczyny, którzy zagubili się w świecie różnorakich uzależnień lub przestępstwa; aby nieść radę, pocieszenie, duchowe i moralne wsparcie tym, którzy podejmują wewnętrzną walkę ze złem”. Taki człowiek jest błogosławiony sprawiedliwy, czyli ten, kto pełen zaufania zdał się na Boga (por. Franciszek, Misericordiae Vultus, 20). Dodajmy, że w Piśmie Świętym określenie „sprawiedliwość” jest jednym z synonimów świętości. Taka sprawiedliwość jest siostrą miłosierdzia, które w powyższym wydaniu nie będzie polegała na umiejętności płynnego wyrecytowania 14 uczynków, ale ich konkretnej realizacji, podejmując — dla przykładu — wysiłki na rzecz zmniejszenia bezrobocia wśród młodych ludzi, pozbawionych nadziei na lepsze jutro.

Ryszard Paluch

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama