Przy stole z białym obrusem

O rodzinnym przeżywaniu świąt Bożego Narodzenia

Tak mógłby wyglądać modelowy wizerunek szczęśliwej rodziny: wszyscy razem, blisko siebie, swobodni, roześmiani, a spoza pleców małego Łukasza widać płomień kominka. I drugie podobne ujęcie: tym razem Łukasz siedzi na swej niezastąpionej poduszce, przed kominkiem. Patrząc na te zdjęcia, ma się wrażenie, niemal pewność, że tego emanującego z dwóch źródeł ciepła wystarczy nie tylko dla rodziny, ale zdołają się nim „ogrzać” także inni.

Być może te przedświąteczne obrazki przetrwają w pamięci Łukasza wraz z całą tradycją rodzinną, która dla niego zaczęła się tu, w domu dziadków Henryki i Waldemara Pieronkiewiczów.

Pani Henryka, w pracy prezes Zarządu Banku Przemysłowo—Handlowego, w domu mama 11—letniej Jadwigi i zamężnej już Joanny, pomimo prestiżowego i czasochłonnego stanowiska bardzo dba o przekazanie córkom najlepszych wartości, a w tradycji świątecznej, wraz z ich zewnętrzną oprawą, religijnej głębi. Jej mąż Waldemar, szef firmy budowlanej, wykazuje ogromną wyrozumiałość wobec małych i dużych wyborów swoich córek. Obydwie bardzo uzdolnione, ale żadna z nich nie poszła w kierunku ścisłych zainteresowań ojca inżyniera. Po matce i babce odziedziczyły zamiłowania artystyczne: ładnie malują, są uzdolnione muzycznie, Jadzia tańczy, udziela się też w kółku teatralnym w szkole u sióstr urszulanek. Zaś kończąca filozofię na Uniwersytecie Jagiellońskim Joanna, ma już na swoim koncie nagrodę w konkursie poetyckim oraz publikacje swoich utworów, które oceniane są bardzo dobrze, m.in. przez krakowskiego poetę Leszka Moczulskiego. Mama uważa, że odkąd córka wyszła za mąż i urodziła Łukasza, mniej czasu poświęca poezji.

— A może ona nadal pisze wiersze, tylko ja o tym nie wiem — zastanawia się pani Henryka.

W weekendy przyjeżdża zięć Grzegorz, który od sześciu lat jest lekarzem w Sandomierzu. Po ukończeniu studiów Joanna wyjedzie do męża, podobnie jak jej babcia, matka mamy, która również pochodziła z Krakowa. Dlatego pani Henryka swoją decyzję o podjęciu studiów, pracy oraz zamieszkaniu w tym mieście nazywa powrotem do matecznika. Tu studiowała prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim i ekonomię w Akademii Ekonomicznej, a potem wyszła za mąż. W przyszłym roku będą obchodzić jubileusz 25—lecia małżeństwa. Przedtem jednak pani Henryka przestanie pełnić funkcję szefowej banku. To jest jej decyzja, żeby zrezygnować w najlepszym momencie swojej kariery oraz kierowanej przez siebie firmy, w której — jak sama mówi — pracuje z ogromną pasją.

— Zanagażowanie emocjonalne na tak wysokim stanowisku nie jest dobrym objawem. Ludzie wcale tego nie oczekują, a poza tym wymaga ono nieustannych kompromisów, ciągłej konfrontacji z otoczeniem. Ja zaś — mówi pani Henryka — wyniosłam z domu jasne zasady uczciwości i prawdomówności. A takie ciągłe dawanie świadectwa prawdzie, na tak eksponowanym stanowisku człowieka bardzo spala, poza tym sprawia, że człowiek ma poczucie osamotnienia i niezrozumienia.

Nie precyzuje też, co będzie robić potem, już po przejściu do Rady Nadzorczej w swojej firmie. Chciałaby na pewno coś napisać, a także włączyć się w jakąś pracę szkoleniową. Dotąd, chociaż uczelnie zgłaszały potrzebę cyklu wykładów, nie mogła znaleźć na to czasu.

— Czuję w sobie — mówi — pasję, wręcz tęsknotę do kontaktów z młodymi ludźmi, którym mogłabym wiele przekazać. Na podstawie spotkań z absolwentami wyższych uczelni, których przyjmujemy do pracy w banku, mogę powiedzieć, że czują się oni bardzo samotni. Często z domu nie wynoszą wartości, które pomogłyby im znaleźć sens życia i zdarza się, że pomimo dobrego wyszkolenia pod względem technicznym, są puści wewnętrznie i dlatego bezbronni w życiu — mówi pani Henryka.

Do czasu zmiany pracy zachowany zostanie rytm życia domowego, które przy obecnych obowiązkach nie jest łatwo zorganizować. Ich dzień zaczyna się o godzinie 6.00, wtedy wstaje pan Waldemar, który też pierwszy wychodzi do pracy. Potem, pani Henryka z Jadzią, którą po drodze zostawia w szkole. Joanna karmi Łukasza i gdy pojawia się osoba, która opiekuje się chłopcem i pomaga w prowadzeniu domu, również wychodzi na uczelnię. Tylko w soboty, niedziele i święta posiłki — przygotowywane przez mamę i córki, na zmianę — jedzą razem w jadalni. Nawet Łukasz sadzany jest na swojej czerwonej poduszce, żeby mógł sięgać do talerza.

Opuszczenie domu za kilka miesięcy przez Joasię, która nieraz zastępuje młodszej siostrze mamę, zwłaszcza w czasie dłuższej trwających służbowych wyjazdów zagranicznych, spowoduje zmianę dotychczasowego rytmu.

— To również miało wpływ na moją rezygnację, ponieważ Jadzia nie może być sama w domu — wyznaje pani Henryka.

* * *

W domku na Żabińcu mieszkają już drugi rok, ale po raz pierwszy będą przeżywać tu święta.

— Do tej pory najczęściej wigilię spędzaliśmy w moim domu rodzinnym, koło Sandomierza. Trudno będzie ojcu to zaakceptować, ale wreszcie muszę, razem z moim mężem, w tym domu, zapoczątkować naszą rodzinną tradycję, zwłaszcza kiedy mamy już wnuka. Pani Henryka będzie kontynuuować tradycję przeniesioną przez jej matkę ze swojego domu rodzinego.

— Wigilia była jedynym dniem w ciągu roku, w którym zjeżdżała się cała rodzina. Pamiętam z dzieciństwa, kiedy żyła moja mama, były takie wigilie, na które przyjeżdżało rodzeństwo taty — siostra i dwóch braci. Potem już z rodzinami, dziećmi, i zdarzało się czasem, że było 30 osób. Przeżywaliśmy to bardzo głęboko, ponieważ ściśle łączyło się z religią, wiarą, i to chyba najbardziej nas cementowało.

Przed wieczerzą najmłodsza w rodzinie osoba, czytała fragment Ewangelii dotyczący Narodzenia Pana Jezusa. Potem była wspólna modlitwa, po niej składanie życzeń i dopiero kolacja, składająca się z kilkunastu dań. Po kolacji to, na co maluchy czekają najbardziej — rozdawanie znajdujących się pod choinką prezentów. Całej ceremonii tego wieczoru, wraz z modlitwą, przewodniczył najstarszy członek rodziny, czyli mój ojciec.

Na wigilii w tym roku będziemy wszyscy, jak tu siedzimy. Nie wiem czy dołączy do nas matka mojego męża, która niezbyt chętnie opuszcza dom. Bardzo bym chciała, żeby była razem z nami. Jeżeli córka nie wyjedzie na ten czas do męża, to z Sandomierza przyjadą jego rodzice. Może też będzie mój najmłodszy brat, który jest księdzem.

* * *

Wieczerzę wigilijną pani Henryka przygotuje razem z córkami.

— Na pewno będzie barszcz czerwony z uszkami, zupa grzybowa, pierogi z kapustą i grzybami, kapusta z fasolką, karp smażony — wylicza. Na święta musi być też dużo ciast, a pieczenie to domena Joasi. Będą również prezenty pod choinką, ale tylko symboliczne, jak w moim rodzinnym domu; główne przynosił św. Mikołaj. Ale dla każdego coś się znajdzie, a dzieci będą się cieszyć z roznoszenia i rozpakowywania podarków. Po kolacji, tak jak zawsze, będziemy śpiewać kolędy i czekać na Pasterkę.

Główną troską państa Pieronkiewiczów jest, aby w zachowaniu tradycji nie przeakcentować jej zewnętrznego wymiaru. Nawet wtedy, kiedy pan Waldemar — który na każde święta stara się o prawdziwą choinkę — w pierwszym mieszkaniu w Nowej Hucie ukradkiem podmieniał schnące szybko w przegrzanych blokach drzewko, żeby małej Joasi sprawić radość. W drugim mieszkaniu, w starym budownictwie przy ulicy św. Gertrudy, warunki były lepsze i ponadczterometrowe drzewko zawsze dotrwało do końca okresu Bożego Narodzenia. W domu na Żabińcu na pewno choinka stanie w pokoju Jadzi.

— W jadalni trzeba postawić drugą — planuje pani Henryka, dla której święta, podobnie jak niedziela, to czas „ładowania akumulatorów”, konieczny do przetrwania późniejszych codziennych zdarzeń.

— Atmosferę świąt trudno wyrazić. Składa się na nią także zapach pastowanej podłogi, pieczonego ciasta i gotowanych grzybów, które tak oddziałują na psychikę, że chce się to samo przeżywać co roku.

Dla jej męża święta są darem radości, chwilą zadumy oraz możliwością odłożenia zawodowych obowiązków i bycia razem z rodziną. Dla Jadzi wigilia i święta to czas oczekiwania, radości, miłości i rodzinnego ciepła oraz otrzymywania prezentów. Jej szwagier Grzegorz — który jak zawsze jeden ze świątecznych dni spędzi na dyżurze w szpitalu — wartość tych dni ocenia w kategoriach umocnienia międzyludzkich więzi, szczególnie w rodzinach. Cała świąteczna oprawa — kolędy, szopka, Pasterka — jest, jego zdaniem — jako wyraziste przeżycie działające na wyobraźnię — szczególnie ważna dla dzieci.

— Dla mnie święta — mówi młoda mama — to spotkanie rodziny, która przeżywa bardzo głęboko narodziny Jezusa. Spotkanie — przy dużym stole z białym obrusem — rozpoczynane modlitwą, które zawsze jednoczy. To coś ze „Świątyni marzeń” — taki tytuł nosi jeden z jej wierszy, w którym napisała: „Jestem w świątyni marzeń, w sennej bieli marmuru i purpurze atłasu. Tu, na złotym ołtarzu, rodzą się moje myśli, moje marzenia”.

* * *

Dobre przeżywanie świąt wypływa z wiary. Ale według pani Henryki, niełatwo jest — patrząc w ludzkich kategoriach — robiąc karierę zawodową, równocześnie ocalić wartości wyniesione z domu. Jednak krzywdzący jest pogląd, że wierzyć głęboko potrafią tylko ci, którym się w życiu nie wiedzie. Sama identyfikuje się z tym, co usłyszeli z mężem podczas spotkania — zorganizowanego na Jasnej Górze przez Krajową Izbę Gospodarczą — że im wyższe pełni człowiek stanowisko i więcej posiada w sensie materialnym, tym większe pokusy mu zagrażają. Jeśli więc tacy ludzie wierzą, to wierzą naprawdę, „na kolanach”.

Pierwsze święta w domu z płonącym kominkiem dołączają nowe ogniwo do łańcucha rodzinnej tradycji.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama