Odważni i miłosierni

Wiara bez uczynków jest martwa. Niektórzy chrześcijanie traktują to poważnie - śmiertelnie poważnie. Tak jak John Foley, amerykański dziennikarz czy zakonnicy z Afryki Zachodniej, którzy opiekują się chorymi na Ebola

Odważni i miłosierni

Wiara bez uczynków jest martwa — to znane biblijne zdanie słyszymy tak często, że aż niekiedy wypuszczamy je bezwiednie drugim uchem. Są jednak tacy, którzy traktują je bardzo poważnie. Śmiertelnie poważnie.

Nie trzeba daleko szukać, nie trzeba sięgać do zamierzchłej przeszłości, nie trzeba utyskiwać, że nie ma już na tym świecie prawdziwych autorytetów ani prawdziwych świadków wiary.  Nieprawda. Proszę bardzo, oto kilka najświeższych przykładów autentycznie chrześcijańskiej postawy. Tym wspanialszej, że okazywanej w obliczu najtrudniejszych życiowych prób.

Człowiek wewnętrznej wolności

Jedną z najbardziej przejmujących i zapadających w pamięci scen z ostatnich tygodni jest z pewnością filmik ukazujący egzekucję amerykańskiego dziennikarza Jamesa Foleya, zamordowanego przez fanatycznych dżihadystów z Państwa Islamskiego. Ich ofiarą padają głównie chrześcijanie, którzy są metodycznie i z wyjątkową brutalnością eksterminowani i wypędzani z zajętych przez islamistów terenów północnego Iraku i części Syrii. James Foley — mimo że był Amerykaninem i człowiekiem „z zewnątrz” — stał się jedną z najbardziej symbolicznych ofiar tej zorganizowanej rzezi. I jak to zazwyczaj bywa, dopiero po śmierci okazało się, jakim tak naprawdę był człowiekiem...

Arcybiskup Lyonu kard. Philippe Barbarin, który miał okazję zetknąć się wcześniej z Foleyem w Iraku, podkreślał, że dziennikarz odmawiał codziennie Różaniec i angażował się bardzo w dialog z innymi religiami oraz w działalność humanitarną. Był gorliwym katolikiem, który swój zawód traktował jako ważną misję. Już wcześniej przeszedł zresztą ogniową próbę wiary i charakteru. W roku 2001 Foley został aresztowany w Libii przez siły rządowe i przetrzymywany w więzieniu przez 45 dni. Owe przeżycia opisał w liście do swej byłej uczelni, katolickiego uniwersytetu Marquette, z którym utrzymywał regularny kontakt. „Kiedy byłem uwięziony, modlitwa dawała mi wewnętrzną wolność” — napisał, wyjaśniając, że w więzieniu najbardziej żal mu było jego matki i dlatego zaczął się modlić tak jak ona, czyli Różańcem odmawianym na głos wspólnie z uwięzioną wraz z nim dziennikarką. „Było to dla mnie umocnieniem, bo zamiast milczeć, wyznawałem mą słabość i nadzieję, rozmawiałem z Bogiem” — stwierdził Foley. Po uwolnieniu nie wycofał się jednak i nie powiedział: „Dziękuję, wystarczy, ja już zrobiłem swoje”. Nadal jeździł w strefę wojny — relacjonował wydarzenia, a jednocześnie cały czas włączał się w działania misyjne na gorących terenach Bliskiego Wschodu. Aż do czasu, gdy w Syrii dostał się w ręce dżihadystów.

Niewiele wiemy o tym, co się potem działo, poza samą sceną egzekucji: klęczący Foley, nad nim zamaskowany terrorysta z nożem w ręku, a potem już tylko „przebitka” na leżące zwłoki dziennikarza. Rąbka tajemnicy uchylili nieco dopiero dwaj byli francuscy zakładnicy, których przez kilka miesięcy więziono razem z Foleyem. Dziennikarze Didier François i Nicolas Hénin opisywali go jako człowieka bardzo odważnego i pełnego godności. „On był bardzo silny, nigdy się nie załamał mimo szczególnie trudnych warunków, w jakich byliśmy przetrzymywani. Było nam z nim bardzo dobrze, bo był bardzo spokojny i zdeterminowany” — wspominał Didier François, podkreślając, że Amerykanin był wyjątkowo źle traktowany przez islamistów, po tym gdy odkryli, że jego brat pracuje dla armii amerykańskiej. I być może właśnie to stało się bezpośrednią przyczyną zamordowania Foleya. 

Ogromnie poruszony śmiercią dziennikarza był także papież Franciszek, który zadzwonił do rodziców Foleya. Jak poinformowały źródła watykańskie, duże wrażenie na papieżu zrobiła zwłaszcza głęboka pobożność matki dziennikarza. Sama Diane Foley w jednej z wypowiedzi stwierdziła, że jej syn „oddał życie, próbując ukazać światu cierpienia narodu syryjskiego”. W chwili śmierci miał niespełna 41 lat.

Bonifraterska ofiara

Przenieśmy się na moment na kontynent afrykański. Śmiercionośny wirus ebola, który wywołuje gorączkę krwotoczną, zabił od marca br. w państwach Afryki Zachodniej bez mała dwa tysiące osób. Epidemia rozszerza się w szybkim tempie, tymczasem personel medyczny wielu placówek szpitalnych po prostu ucieka stamtąd z obawy przed zakażeniem... Na miejscu pozostają jednak chrześcijańscy misjonarze. W niektórych regionach dotkniętych epidemią są jedynymi osobami, które opiekują się chorymi i tymi, którzy jeszcze nie zdążyli się nią zarazić. I płacą za to wysoką cenę. Najbardziej wymowna jest tutaj historia szpitala św. Józefa prowadzonego przez zakon bonifratrów w stolicy Liberii, Monrowii. Jako pierwszy, na początku sierpnia, zmarł dyrektor szpitala, 52-letni br. Patrick Nshamdze. „Pracowaliśmy razem przez sześć lat w Rzymie. Nie jestem zaskoczony, że nie wycofał się w tym czasie zagrożenia, choć boli mnie, że odszedł. Chciał być blisko chorych do końca, w duchu braterstwa, które jest sercem naszego powołania” — wspominał zmarłego współbrata włoski bonifrater br. Marco Fabello. Tydzień później zmarli 47-letnia s. Chantal Pascaline ze Zgromadzenia Misjonarek Niepokalanego Poczęcia NMP, 47-letni br. George Cambey oraz sześcioro świeckich pracowników szpitala: lekarz, pielęgniarki i personel okołomedyczny. Wkrótce do tego grona dołączył także 75-letni ks. Miguel Pajares, którego przewieziono do Hiszpanii, by poddać tam terapii eksperymentalnym lekiem. Leczenie jednak się nie powiodło, Pajares zmarł. Ebola zabiła zatem całą wspólnotę bonifratrów z Monrowii. Zaraz potem szpital został tymczasowo zamknięty z powodu braku lekarstw oraz środków ochronnych zapobiegających zarażeniu wirusem. I co, na tym koniec? Bynajmniej! Bonifratrzy wysłali już do Liberii 20 kg lekarstw oraz nową grupę zakonników, która ma dokonać dezynfekcji szpitala i jego ponownego otwarcia. Natomiast polscy bonifratrzy w liście poświęconym pamięci bohaterskich zakonników i pracowników szpitala w Monrowii zaapelowali: „Modląc się za Braci, którzy oddali swe życie w służbie drugiemu człowiekowi, nie zapominajmy o tych, którzy nadal walczą z epidemią, czy to jako sanitariusze, czy jako cierpiący i potrzebujący pomocy. Pamiętajmy że każdy rodzaj wsparcia — czy to duchowy, czy materialny — jest bardzo potrzebny”.

Wiara pod bombami

Prawdziwą próbę wiary przechodzi dziś także chrześcijańska mniejszość w palestyńskiej Strefie Gazy. To miejsce, gdzie od dawna nie ma pokoju i trwa nieustanna wojna podjazdowa, w której chrześcijanie znajdują się między młotem a kowadłem. Narażeni są bowiem na ataki ze strony dwóch zwalczających się zaciekle sił: wojsk izraelskich i bojowników rządzącego w Gazie Hamasu. Tymczasem chrześcijan jest tam zaledwie garstka — wśród  1,8 mln mieszkańców Gazy zaledwie 1,3 tys. osób (z czego tylko 170 katolików). Cierpią oni jednak na równi ze wszystkimi mieszkańcami Gazy, narażeni na głód, ubóstwo i śmierć od bomb i rakiet, będąc jednocześnie nadal obywatelami drugiej kategorii. Mają problemy ze znalezieniem pracy, są pomijani przy rozdawaniu pomocy humanitarnej, prześladowani za noszenie symboli chrześcijańskich, a niekiedy także siłowo zmuszani do przejścia na islam. Ci, którzy mogą, uciekają z tego „piekła na ziemi”. Reszta trwa, chociaż wielkim wyczynem jest tam nawet pójście na niedzielną Mszę św. „Ludzie nie mają odwagi wychodzić na ulice ze względu na bombardowania i wolą pozostawać w swoich domach. (...)  Codziennie proboszcz i ja dzwonimy do wiernych. Dowiadujemy się, co u nich słychać, czego potrzebują i próbujemy też dodawać im duchowo odwagi” — relacjonował kilkanaście dni temu Oliver Maksan, brazylijski duchowny posługujący w katolickiej parafii Świętej Rodziny w mieście Gaza. A jednak kiedy wybuchły pierwsze izraelskie rakiety, niewielka katolicka parafia otworzyła swoje podwoje dla wszystkich potrzebujących. „Podczas konfliktu przyjęliśmy ponad tysiąc dwieście osób, które uciekły ze swoich domów. (...) Przyjęliśmy, wsparliśmy, pocieszyliśmy w bólu wielu uchodźców, również udzielając im pomocy materialnej dzięki Caritas Internationalis, która nigdy nas nie opuściła” — relacjonował Jorge Hernández Zanni, zakonnik ze Zgromadzenia Słowa Wcielonego i proboszcz Świętej Rodziny w Gazie. Na podobny krok zdecydował się także miejscowy grecki kościół prawosławny. „Ci chrześcijanie to wspaniali ludzie. Dali nam schronienie, dali nam wodę, jedzenie. Są dobrymi ludźmi” — mówił przed kamerami Mohammad, jeden z muzułmanów, który wraz z  całą rodziną znalazł schronienie w prawosławnej świątyni pod wezwaniem Porfiriusza w Gazie.

Prawdziwie samarytańską postawę tamtejszych chrześcijan dostrzegł także papież Franciszek, który kilka dni temu przyjął na audiencji ojca Zanniego. Po tym spotkaniu proboszcz z Gazy w rozmowie z jednym z dziennikarzy stwierdził: „Pasterz jest wśród swoich wiernych, dodaje im otuchy i udziela mądrych rad. To dla nas ogromna łaska. (...) Nie wyobraża sobie pan, jaką odczuli ulgę, wiedząc, że ich sprawy leżą Papieżowi na sercu”.  

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama