Grzechu nie nazywam cnotą

Rozmowa z Przemysławem Babiarzem, prezenterem telewizyjnym na temat społeczeństwa i wiary

Michał Bondyra: „Świat jest teatrem, aktorami ludzie” — mawiał angielski dramatopisarz William Shakespeare. Zacznijmy od ludzi. Pan jako aktor, ale i popularny komentator, prezenter, o aktorstwie w życiu codziennym mógłby chyba sporo powiedzieć. Dlaczego ludzie udają tych, którymi nie są?

Przemysław Babiarz: — Człowiek ucieka się do udawania wtedy, gdy ciężko jest mu zmierzyć się z realnością świata. Z prawdą. Wtedy buduje sobie szklarnię. To dzięki niej chroni się przed nieprzewidywalnością życia. Czuje się bezpiecznie.

Drugą rzeczą jest to, że w życiu społecznym odgrywamy pewne role, od których nie uciekniemy. Wchodzimy w pewne konwencje. Raz występujemy w roli ojca, innym razem dyrektora, a jeszcze kiedy indziej kolegi, który gra w koszykówkę. Chodzi o to, że dana sytuacja narzuca nam pewien, określony rodzaj zachowania, który z wiekiem, stanowiskiem, naszym położeniem zmienia się. Pytanie tylko: czy to co gramy w teatrze życia codziennego przyjmujemy z pełną świadomością, czy jest to nam odgórnie narzucone?

Zakładanie masek dotyczy także, a może przede wszystkim religii i wiary, a właściwie stosunku do niej. Dlaczego tak wielu ludzi będących w mediach, ale i szeroko rozumianym show-biznesie wstydzi się swoich przekonań?

Wszystko zależy od tego, jak człowiek głęboko wierzy. Czy ta jego wiara jest ugruntowana, świadomie wybrana, czy tylko odziedziczona. Czy jest ona źródłem mocy, treścią życia, czymś najważniejszym, czy tylko kłopotliwym dodatkiem, z którym człowiek się zgadza jedynie częściowo. W tym pierwszym przypadku człowiek będzie tą wiarą promieniował, bo ona dodaje mu sił; w drugim będzie zżymał się na przepisy, które w jego mniemaniu go ograniczają. Mówił, że Bóg to w zasadzie fajny gość, tylko żeby pewnych rzeczy nie zakazywał.

Nasza wiara ma wyraźny kontur i jest bezkompromisowa w egzystencjalnych stwierdzeniach, a to wymaga czasem konkretnego opowiedzenia się. Chociażby w kwestii obrony życia, które jest fundamentalną wartością. Takie opowiedzenie się albo będzie nas sytuować wewnątrz wiary, kościoła, albo spowoduje, że sami wyrzucimy się poza jej nawias.

Pan jasno deklaruje się jako katolik. Nie wstydzi się, nie zakłada maski. Mówienie o tym, w co się wierzy, czym żyje w środowisku, w którym jest co do tego jakiś niepisany opór, niechęć, to rzecz trudna?

Trudna. Trzeba mieć rodzaj takiego wyczucia. Czasem nie warto reagować, ale gdy mamy do czynienia z jawną profanacją, gdy zmusza się nas do wystąpienia po złej stronie, to reakcja jest wręcz konieczna. Miałem kiedyś takie zdarzenie. W programie porannym w TVP miałem wraz z koleżanką porozmawiać z wróżką na temat wyborów parlamentarnych, a ona w konwencji żartu miała wywróżyć, jakie będą ich wyniki. Czułem, że uczestnicząc w tym, będę kolejnym, który przyłoży rękę do wbicia ludziom w głowy przekonania, że wróżenie jest niewinne i fajne. W związku z tym zgłosiłem swojemu szefowi, że choć nie decyduję o scenariuszu, nie chciałbym uczestniczyć w tej rozmowie, ponieważ wróżbiarstwo jest całkowicie sprzeczne z chrześcijaństwem i sądzę, że osłabia czujność katolików w podejściu do tego typu rzeczy. Szef powiedział, bym wziął udział w rozmowie, przedstawiając swoje zdanie. Zgodziłem się i kiedy przedstawiliśmy już tę panią, powiedziałem na antenie, że się dystansuję od wróżb, ponieważ jestem katolikiem i chrześcijaninem, a moja religia i wróżbiarstwo są ze sobą sprzeczne. Na to ona odpowiedziała mi, że ona też jest osobą wierzącą i że nie musimy się zgadzać ze wszystkim tym, co mówi Kościół. Odpowiedziałem jej, że czuję się tożsamy z Kościołem i jego stanowisko jest moim stanowiskiem. Zapytałem też, czy skoro wierzy, to czy modli się przed wróżeniem? Odpowiedziała, że nie. Zapytałem więc: „Co jest źródłem pani mocy i ponadstandardowej wiedzy?” Dyskusja się urwała. Potem koleżanka prowadziła rozmowę, a ja siedziałem obok. Nie poniosłem żadnych wyraźnych konsekwencji z powodu swojego sprzeciwu.

Składane deklaracje, wypowiadane słowa, w zestawieniu z tym, że kamery punktują to, czy postępuje się w zgodzie z tym co się mówi, może być szalenie ciężkim brzemieniem do udźwignięcia. Jak sobie Pan z tym radzi?

To jest wypłynięcie na głębię. Ogromne ryzyko. Zdaję sobie sprawę, że mam pod tym względem dużą słabość. Polega ona na tym, że ktoś może mi zarzucić, że mam drugą żonę i żyję z nią w związku niesakramentalnym. Odpowiadam na to, że popełniłem w życiu pewien błąd. Nie nazywam go moim prawem ani wolnością, a właśnie błędem. Jego konsekwencję zresztą wciąż ponoszę — nie mogę przyjmować sakramentów. Z drugiej strony absolutnie nie nawołuję do tego, by Kościół akceptował rozwody, nie narzekam też, że Kościół podchodzi zbyt rygorystycznie do procedury stwierdzania nieważności małżeństw. Stoję na stanowisku nierozerwalności małżeństwa. Przyjmuję tę naukę, popełniłem błąd i ponoszę tego konsekwencje. Nie wyklucza mnie to całkowicie z Kościoła, w związku z czym jestem jego częścią. Zresztą popełniłem i wciąż popełniam mnóstwo błędów. Katolik to nie człowiek idealny, ale ten, który gdy popełni błąd potrafi się do niego przyznać, a grzechu nie nazywa cnotą. Nazywanie niegodziwości cnotą lub wolnością jest największym pomieszaniem współczesnego świata, w którym bardzo łatwo się zagubić, bo zło jest krzykliwe i łatwo się narzuca. Ludzie są pogubieni, bombardowani imitacjami, działaniami celebrytów. Są też na szczęście działania permanentne ludzi Kościoła, takich jak brat Albert, Jan Beyzym czy Matka Teresa, które pokazują do czego trzeba dążyć.

Słyszałem o Panu opinie, że jest Pan ortodoksem religijnym — w czym ta ortodoksyjność się tak naprawdę przejawia?

Ortodoksyjność w różnych kontekstach przedstawiona została jako postawa skrajna i nieprzejednana, w związku z tym zyskała pejoratywny rys. A definicja tego słowa oznacza wierność doktrynie. Czy może być coś lepszego? Nie można być trochę wiernym, trochę niewiernym. Ortodoksyjność nie podlega też stopniowaniu — albo się jest ortodoksyjnym czyli wiernym, albo się nie jest. Ta wierność doktrynie polega na swego rodzaju dojrzałości, której człowiek nabiera z czasem. W miarę rozwoju dobrych relacji ze światem, zaczynamy widzieć co jest najważniejsze, a co tylko ważne, poświęcając dopieszczone ego, pychę na rzecz pokory, umniejszenia się dla wyższego autorytetu. To nie jest utrata wolności tylko zyskanie prawdy. To jest odbicie nauczania Chrystusa: mowa wasza ma być tak, tak — nie, nie. Nie twierdzę, że potrafię być taki w mowie, bo z natury jestem człowiekiem delikatnym, który nie lubi urażać innych ludzi. Trzeba ćwiczyć się w tym, by nie osądzać ludzi, a ich czyny. W tym należy być mężnym i choć nie jest to łatwe i zdarza nam się wielokrotnie przegrać, nie należy ulegać, a bronić takich postaw, które uważamy za dobre. To jest wielki trud, który z różnym skutkiem podejmuję.

Nie lubi się ludzi, którzy mówią, że są ortodoksyjni, bo to jest tak, jakby wynosili się nad innych. Zapewniam, że nad nikogo się nie wynoszę ponieważ wiem, jaki jestem słaby. Wiem, co robiłem i co robię. Wszystko zawiera się w powstawaniu po moich upadkach.

Ostatni marsz dla życia reklamował Pan słowami: „Życie i rodzina to dwie nogi, na których stoi świat”. Te dwie nogi są w Pańskim życiu silne? Pozwalają twardo stąpać po ziemi, iść do przodu, bez pomocy łokci?

Mam rodzinę, mam dzieci. Wiem, jaka to delikatna i subtelna konstrukcja. Konstrukcja, którą trzeba nieustannie wzmacniać, gdyż moment nieuwagi może sprawić, że ona się rozpadnie. Najlepiej, gdy fundamentem tej rodziny jest łaska czyli Chrystus, czyli gdy rodzice zawierają ślub wobec Boga. Ten sakrament dobrze pielęgnowany daje moc na znoszenie wszelkich przeciwności. Człowiek dający się odciąć od tej łaski, ma znacznie trudniej. W pewnym sensie jestem w takiej sytuacji. To wielki dylemat i trud. Uważam jednak, że jest wielki sens w wierności drugiej osobie i Bogu, bo bez tego świat rozpada się na kawałki. Dlatego trzeba tę wierność pielęgnować. Dotyczy to rodziny, małżeństwa i dzieci.

Wyobraża sobie Pan świat bez rodziny? Najbliższych? Mógłby Pan, używając nomenklatury Shakespeare'a w takim teatrze bez ich obecności dobrze funkcjonować?

Można to sobie wyobrazić. Nieraz wydaje się, że byłoby człowiekowi samemu łatwiej, bo można by się poświęcić pracy, pasjom. Ale czy tylko po to człowiek żyje? W imię czego byśmy to wszystko robili? Rodzina poddaje próbie nasze ego. W niej musimy odłożyć swoje sprawy na dalszy plan. Piękną ofiarą z samego siebie jest nie tylko macierzyństwo, ale i ojcostwo. Poza tym Bóg prowadzi człowieka przez życie, dając mu właśnie rodzinę. On, gdy ktoś schodzi z drogi za daleko, naprostowuje go i szturcha. Mnie też trochę przez kształt tej mojej rodziny, temperując naturalną skłonność do egocentryzmu. Dzieci? Z żoną robimy wszystko, by nabrały mocy do prowadzenia swojego, odrębnego życia. A żona? Ona wielokrotnie przywoływała mnie do porządku, bo mam tendencje do realizacji własnego ego. Zresztą dajemy sobie coś nawzajem, bo nie żyjemy obok siebie, a z sobą.

Kończąc chciałbym zapytać o głównego scenarzystę teatru — jakim jest życie — o Boga...

To jest bardzo subtelny scenarzysta, bo On nie pisze scenariuszy domkniętych. Gdyby taki scenariusz napisał, to byłaby to predestynacja. Katolicyzm jednak nie wierzy w przeznaczenie, wierzy w wolność człowieka. W wolność, w której człowiek może wybrać życie bez Boga. Odrzucenie Boga z punktu widzenia naszej wiary to kierunek całkowicie błędny, tragiczny, ale jednak możliwy, bo Pan Bóg nie programuje człowieka, ale składa mu bardzo konkretną propozycję i zapewnia, że w każdej chwili jest gotów do działania. Człowiek może w każdej chwili odnowić swoje współdziałanie z Bogiem. Może też w każdej chwili powrócić. To jest ze strony Boga jakaś niezwykła cierpliwość i otwartość. Oczywiście, że warunki tego powrotu są określone. Bóg nie da się człowiekowi pouczać.

Cytując nieśmiertelny Rejs: „Człowiek nie może być jednocześnie twórcą i tworzywem”

Tak, ale by to przyjąć, potrzeba dużej pokory, choćby takiej jaką miała siostra Faustyna. Dopiero wówczas Pan Bóg może zacząć działać. Trzeba się jednak pozbyć tego rozbudowanego ego, które jest tamą przeciwko Bożej łasce. Wówczas rezygnując z czegoś, nie tracąc podmiotowości, zyskujemy coś więcej. Wystarczy popatrzeć na mistyków Kościoła. A że teraz jest trudno być chrześcijaninem? Nie łudźmy się, zawsze jest trudno. Choć dramat świata wciąż trwa, to optymistyczne jest to, że im trudniej, tym większa szansa na uzyskanie dużej Boskiej pomocy.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama