Trud + intencja... i jeszcze cel

Świadectwa zwiazane z pielgrzymowaniem

Na jednym z moich regałów stoi gruby skoroszyt zatytułowany „Pielgrzymkowe świadectwa”. Obok są rozważania z różnych pielgrzymek, ale oba skoroszyty zawierają zupełnie coś innego: w jednym jest teologia, w drugim życie. Od najzwyklejszych wydarzeń ze znanej Wam codzienności, aż po wzruszające wspomnienia, których żaden pisarz by nie wymyślił, bo życie jest bogatsze niż ludzka fantazja.
Chciałbym Was zaprosić dzisiaj do wspólnego przeżycia tych ludzkich doświadczeń...

Jak Pascha

Pradziadek jednej z moich byłych uczennic był zesłany na Sybir. Dzisiaj już nie wszyscy wiedzą, co to znaczy Syberia — bo o nią chodzi — niektórym kojarzy się jedynie z krainą geograficzną w Azji. W czasie zaborów władze carskie wybierały patriotów i osoby mające wpływ na zachowanie polskości, twórców kultury, profesorów naukowców i często skazywały na wieloletni, niekiedy dożywotni pobyt na dalekiej Syberii. Niektórzy nie przeżyli już samej wielotygodniowej podróży. Tam przymierali głodem, byli zmuszani do ciężkich prac, a przede wszystkim nie mieli szans na ucieczkę, bo... do najbliższej miejscowości było kilkaset kilometrów bez żadnej drogi i możliwości odpoczynku. Zdarzali się ludzie, którzy mimo wszystko próbowali uciekać i mimo wszystko im się udawało, choć setki albo nawet tysiące marzących o wolności zmarło w drodze.

Gdy mówiliśmy na religii o niewoli Izraelitów w Egipcie i o Bożej ingerencji w uwolnienie Narodu Wybranego, to owa uczennica zapytała, czy może przynieść i przeczytać pamiętnik pradziadka na temat nowej Paschy. Oto fragmenty tych wspomnień:

„Każdego tygodnia ktoś z naszych umierał. Piszę »z naszych«, mając na myśli przyjaciół albo znajomych. Wiedzieliśmy, że tu nie da się przeżyć. Nie tylko ze względu na mróz, który sięgał często 50 stopni, nie tylko dlatego, że praca była ponad siły, nie tylko dlatego, że jedliśmy dwa razy dziennie po kromce czarnego gliniastego chleba. Głównie dlatego, że brakowało Ojczyzny. Ze smutku. Każdy miał w sercu myśl o ucieczce, mało kto odważył się głośno wypowiedzieć to słowo. [...]

W jedenastym miesiącu naszej katorgi po dniu wypełnionym pracą ponad siły w absolutnej ciemności wyszliśmy z naszych baraków w nieznane. Nikt nas nie pilnował, nikt nas nie gonił. Zakładano, że niedźwiedzie, tygrysy, mróz i odległość zatrzymają nas w drodze. Pamiętaliśmy, gdzie zachodzi słońce i poszliśmy w tę stronę. Ci, którzy lepiej znali geografię, mówili, że przed nami 5-6 tysięcy kilometrów. Było nas dziesięciu. [...]

Już trzeciego dnia niektórzy chcieli wracać. Ale właśnie wtedy zaczęliśmy sobie mówić, że to pielgrzymka. Nie jakaś zwykła ucieczka, nie podróż w nieludzkich warunkach, ale pielgrzymka. W pielgrzymowaniu trzeba podjąć trud, trzeba wiedzieć, po co się idzie i wiedzieć, dokąd. Szliśmy do Ojczyzny, szliśmy w intencji jej wolności i w intencji wiary, którą tam się karmiliśmy. Gdy nocą niedaleko nawoływały zwierzęta, gdy spod śniegu nie umieliśmy wydobyć nic do jedzenia, śpiewaliśmy pieśni do Matki Najświętszej i powtarzaliśmy słowa Różańca. Izraelici wyszli w noc paschalną z niewoli do wolności i prowadził ich obłok, czyli mgła - czyli zaufanie. Nas prowadziła miłość do Polski i do naszych żon i dzieci, które za nami tęskniły. [...]

Doszło nas czterech. Nie wiemy, gdzie tamtych pogrzebaliśmy, tylko rodzinom przynieśliśmy jakieś ich pamiątki: a to obrączkę, a to krzyżyk zdjęty z szyi. Ale wiemy, ile trudu trzeba włożyć w drogę do wolności. Dlatego tak bardzo musimy ją cenić.”

Tyle wspomnień sprzed prawie stu lat. Ale ta prawda się nie zmienia — pielgrzymka to wspaniała podróż do wolności, do miłości, do kogoś, kto kocha.

Tak długo, choć tak blisko

Przez jakiś czas zastępując jednego z kapłanów, uczestniczyłem w spotkaniach ludzi, którzy wychodzili z alkoholizmu. Byli to zarówno alkoholicy, którzy żyli w trzeźwości od kilku czy kilkunastu lat jak i tzw. „współuzależnieni”, czyli żony, mężowie, dzieci alkoholików, często takich, którzy jeszcze nie podjęli decyzji o codziennej trzeźwości. Właśnie wtedy moi podopieczni przygotowywali drogę krzyżową, którą na prośbę księdza proboszcza mieli poprowadzić w któryś piątek Wielkiego Postu. Tę prośbę potraktowali bardzo poważnie. Potem, po tej drodze krzyżowej wielu uczestników prosiło o wydrukowanie przygotowanych rozważań, chcieli do nich wracać w osobistej modlitwie.

Oto jedno z nich (było odczytane przy stacji siódmej, której tematem jest drugi upadek Pana Jezusa):

„Już siedemnaście lat temu zauważyłem, że alkohol mnie niszczy, nie tylko mnie, ale i moją rodzinę, moich przyjaciół. Wtedy zacząłem moją drogę krzyżową, ale muszę uczciwie powiedzieć, że sam się na nią skazałem. Na szczęście od początku szedłem z Panem Jezusem, tylko nie od początku umiałem korzystać z Jego pomocy. Niby Go nazywałem po imieniu, niby wołałem do Niego, ale wciąż robiłem po swojemu. Można by użyć porównania, że więcej się ślizgałem niż szedłem, więcej leżałem niż stałem pionowo. Kiedyś, podczas spowiedzi, gdy już byłem śmiertelnie zmęczony swoją własną niepoprawnością, kapłan powiedział mi, że trudna droga stanie się prawdziwą drogą krzyżową, czyli drogą do zmartwychwstania wtedy, gdy codziennie będziemy sobie uświadamiać cel. Nie wolno się przejąć własną słabością; to szatan nam podpowiada, że nie damy rady, że nie wytrzymamy. Jezus mówi, że On też upadał, aby pokazać nam powstawanie. Od tej spowiedzi wszystko się zmieniło. I od jedenastu lat nie piję. Wiem, że każdy trud można znieść, jeżeli się wie, po co on jest. Rozmawialiśmy kilka lat temu z moją żoną i dziećmi. Oni wiedzieli to samo. Ich cierpliwość do mnie też płynęła z tego samego źródła — wiedzieli, że po drodze krzyżowej jest Zmartwychwstanie.”

Kapłan, który prowadził tę drogę krzyżową dodał modlitwę o cierpliwość w naszym codziennym pielgrzymowaniu do dobra. I o pewność, że Pan Jezus zawsze pomaga w powstawaniu, byle chcieć dojść do Niego.

Nie tylko pieszo

To, co zacytuje poniżej zostało napisane przez osobę, która wtedy była studentką. Pełną energii, wiary i pewności siebie graniczącej z pychą. Ale niech to już sama opowie.

„Jedna z koleżanek zapytała mnie, czy bym nie pojechała z nią na autokarową pielgrzymkę do Lourdes. Musiała chyba ze trzy razy powtarzać, tak bardzo nie rozumiałam wtedy, że pielgrzymka może być autokarowa. Od kilku lat chodziłam na piesze pielgrzymki na Jasną Górę i wydawało mi się, że jak się wygodnie usiądzie w autobusie to żadne pielgrzymowanie, tylko co najwyżej pobożna wycieczka. Ale Gosia (ta koleżanka) wyjaśniła mi, że ona mając wrodzone uszkodzenie bioder, chodzić dużo nie może, a przecież cel się liczy a nie samo chodzenie. A jej siostra właśnie dowiedziała się, że musi jechać na praktyki studenckie, ktoś nieoczekiwanie zmienił termin tego wyjazdu. Gosia trochę bała się jechać sama, bo nikogo z grupy nie znała wcześniej. Zgodziłam się, bardziej ze względu na nią niż na swoje pielgrzymowanie.

Jednak połknęłam bakcyla. Nie przestałam chodzić — póki mogę — na pielgrzymki piesze, ale tamten wyjazd wiele zmienił w moim życiu. Po pierwsze zrozumiałam, że w autokarze też może być trudno, zwłaszcza, jak się w nim zepsuje klimatyzacja. Poza tym zawsze można do takiego pielgrzymowania dołączyć własne wyrzeczenia — ja na przykład postanowiłam pościć w intencji małżeństwa mojej siostry. A co najważniejsze — poznałam ludzi chorych, bardzo cierpiących, którym na miejscu próbowałam służyć. Ale dość prędko okazało się, że to ja więcej korzystam z kontaktów z nimi niż oni ze mnie. Pielgrzymowanie oczyszcza, zwłaszcza, jeśli chce się w pełni skorzystać z treści, które ktoś mądry zwykle doskonale przygotowuje.

Potem jeszcze mój dziadek ofiarował mi w prezencie, po zaliczeniu trudnego egzaminu, pielgrzymkę do Ziemi Świętej. Samolotem. Ale już się nie dziwiłam, przeciwnie, byłam zachwycona księdzem profesorem Waldemarem Chrostowskim, który z całego wyjazdu zrobił bardzo ciekawe i owocne rekolekcje.

Trzeba pielgrzymować. Pieszo, autobusem, samolotem. A jak Ci za lekko, to ofiaruj jakiś dodatkowy trud w intencji swoich bliskich. Nie wierzę, że nie masz wśród swojej rodziny czy przyjaciół nikogo, komu ten pielgrzymi trud się przyda. Aby i oni trafili na tę drogę. Aby zbliżyli się do Pana Boga.”

Pielgrzymowanie bez pielgrzymki

Na koniec jeszcze jedna relacja. Sami zobaczycie, że bardzo ważna.

„Mam na imię Jarek, od urodzenia, czyli od 21 lat, jeżdżę na wózku. Na początku jako niemowlę, to normalne. Ale potem się okazało, że mam uszkodzone jakieś nerwy i że moje nogi nie chcą być posłuszne. Jeszcze nie umiałem mówić, jak zakładano mi na biodra i nogi jakieś aparaty i zmuszano do ruchu, aby coś tam uaktywnić. Potem zacząłem się dziwić, że inni chodzą a ja nie, stawiałem pytania: dlaczego? Czy ja jestem gorszy? Czy Pan Bóg mnie mniej kocha? W latach szkolnych wiele przebywałem w ośrodkach dla dzieci, gdzie naszemu zdrowiu służyły wspaniałe zakonnice. Pewnie to nie był przypadek, ale przełożoną była siostra na wózku. Pogodna, wesoła i chętnie słuchająca każdego, kto chciał przy niej płakać. Pamiętam, jak kiedyś płakała ze mną, płakała — jak sama mówiła — z bezradności. Ale ona mnie uleczyła. Powiedziała, że jakby sama chodziła, to prosiłaby Pana Boga, aby przestać chodzić dla mnie, to znaczy, abym ja został uzdrowiony. Ale — ponieważ nie chodzi — to w mojej intencji podejmie post i na kilka dni zrezygnuje z pastylek przeciwbólowych, które bardzo w jej chorobie były ważne. Od razu zrozumiałem jej miłość do ludzi. Błagałem, by nie podejmowała takich ofiar, ja po prostu chętnie wezmę »cząstkę z jej ducha«.

Rzeczywiście, wróciłem do domu odmieniony. Mama mnie nie poznała, bo już przestałem się złościć na cały świat, zacząłem szukać wszystkiego, co mogę robić i z zapałem się w to włączać. Od tamtego czasu nauczyłem się gotować i piec i robię to najlepiej z całej rodziny.

Siostra przełożona z tamtego ośrodka mówiła mi dużo o pielgrzymowaniu. Że to oczyszcza, że wyprasza łaski (zwłaszcza dla innych) i daje siłę.

Kiedy wróciłem do domu, to każde przejście do kuchni nazywałem pielgrzymką — trenowałem ręce do kul (dzisiaj nikt ze znajomych mnie na rękę nie położy). Bo szedłem nie do czajnika, tylko do zwycięstwa. Potem specjalnie szedłem po schodach, a nie jechałem windą, by nawrócił się mój brat. Pan Bóg łaskawie wysłuchał.

Nauczyłem się codziennego pielgrzymowania tak bardzo, że gdy w ubiegłym roku koledzy ze studiów zabrali mnie na specjalną pielgrzymkę dla niepełnosprawnych (organizowaną przez księdza Stanisława Jurczuka z Milanówka pod Warszawą), to czułem się »jak u siebie «, jakbym pielgrzymował od urodzenia. A może tak właśnie jest?”

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama