W obronie arcybiskupów i prawdy

Felieton napisany 6.01.2007, przed ingresem abp Stanisława Wielgusa

W ostatnich dniach w obronie prawdy oraz arcybiskupa Stanisława Wielgusa napisano tak wiele, że każda następna próba może się wydawać jedynie nadwerężaniem pióra, papieru i zdrowia psychicznego odbiorców. A jednak jestem przekonany, że moją powinnością moralną jest dodanie kilku słów do całej tej dyskusji. Nie pragnę nic rozsądzać. Uważam jednak, że pewne kwestie trzeba podnieść, ponieważ w chwili obecnej ogarnia nas zaślepienie typowe dla sytuacji, w której wszyscy usilnie bronią jakichś racji, tracąc z pola widzenia prawdę.

Pierwszą kwestią, która niemal wszystkim dyskutantom przysłania jasność widzenia jest kwestia „czasów”. „Takie były czasy”. „Był to szczególny czas”. Druga strona mówi zaś: „w tym czasie szczególnie należało dawać świadectwo prawdzie”. Czy czasy PRL-u były trudne, jeśli chodzi o wybory moralne? Z pewnością. Jednak argumentacja, że „jeśli się chciało budować kościoły i załatwiać różne sprawy, trzeba było iść na ugodę z SB”, jest całkowicie nieprzekonywująca. Ksiądz Blachnicki wybudował swoje centrum na Kopiej Górce w Krościenku nie idąc na żadną ugodę z SB, lecz działając systematycznie wbrew jej woli, w oparciu o istniejące prawo. Śmiem twierdzić, że duszpasterskie oddziaływanie centrum Ruchu Światło-Życie było nieporównanie większe niż działanie jakiegokolwiek budynku kościelnego postawionego za cenę kompromisów moralnych. Czy celem działania duszpasterza jest dobro dusz i nieugięte trwanie przy prawdzie, czy też dbałość o materialne dobra Kościoła? W wielu sytuacjach jedno i drugie nie stoi w żadnej sprzeczności. Jednak sytuacja w PRL wymagała wielokrotnie wyboru pomiędzy jednym i drugim.

Drugą kwestią, również związaną leksykalnie ze słowem „czas” jest problem czasu zmarnowanego. Mniej więcej trzy miesiące temu dokonałem krótkiego wpisu na forum Tezeusza. Było to bezpośrednio po przeniesieniu z Krakowa dwóch jezuitów i zakazie ich dalszej współpracy z „Tezeuszem”. W swoim komentarzu wyraziłem smutek: zawsze znałem jezuitów z najlepszej strony, dlatego przykro było mi, że tak ważkie sprawy załatwiają w tak nieudolny sposób, w zasadzie — najgorszy z możliwych. Zamiast dochodzić prawdy (ze świadomością zmarnowanych lat, gdy można to było czynić w sposób bardziej uporządkowany i spokojny), próbują wyciszyć dyskusję. W kilka godzin po zamieszczeniu komentarza otrzymałem email od jednego z jezuitów z Krakowa, zaniepokojonego moim wpisem. W odpowiedzi wskazałem na to, że to nie mój wpis powinien być powodem do niepokoju, ale sam problem: jeśli jezuici nie poradzą sobie z lustracją sami i w sposób zgodny z wymogami prawdy, to zrobi to za nich ktoś inny i w sposób, który nie będzie subtelny, a do każdego błędu z przeszłości dołączy się jeszcze błąd z teraźniejszości.

Zgadzam się z tezą, że rolą pasterzy Kościoła nie jest przede wszystkim grzebanie w archiwach i wyciąganie ciemnych spraw z przeszłości. Energia i czas duszpasterzy powinny być wykorzystane przede wszystkim dla głoszenia Ewangelii, a nie dla rozliczeń z przeszłością. Jednakże są i takie sprawy z przeszłości, których spokojnie nie można zostawić sumieniu zmarłych. Szkoda, że w języku polskim nie ma czasu „teraźniejszego dokonanego”, w odróżnieniu od czasu przeszłego. Być może łatwiej byłoby nam zrozumieć, że wiele aspektów teraźniejszości zależy od przeszłych dokonań. W prawie spadkowym istnieje zasada, że dziedziczymy nie tylko korzyści, ale i zobowiązania. Czasem ludziom Kościoła trudno jest przyjąć tę samą zasadę w odniesieniu do dziedzictwa Kościoła: są w tym dziedzictwie ogromne skarby, ale są też i długi, które należy uregulować. Długi względem prawdy należy regulować zawsze.

Misją Kościoła, tak jak i dziennikarzy, jest ukazywanie prawdy. Dziennikarze dociekają prawdy na swój, bardzo ograniczony, sposób. Kościół ma dostęp do prawdy absolutnej, objawionej, a jednak potrzebuje też zwykłego ludzkiego dociekania prawdy — ponieważ z poznania prawdy objawionej nie wynika znajomość faktów rzeczywistości przygodnej. Kościół potrzebuje historyków, dziennikarzy, psychologów i socjologów, tak samo, jak oni potrzebują Kościoła. Dlatego dziwi mnie też i martwi postawa niektórych hierarchów, którzy zamiast po prostu sprawować swą pasterską posługę wobec wiernych i głosić to, co jest Dobrą Nowiną, zajmują się odsądzaniem od czci i wiary redaktorów i ich gazet, które ani nie wyznają żadnej wiary, ani — przeważnie — nie zważają też na czyjąkolwiek cześć i honor. Jest to zwyczajna strata czasu. Siłą Kościoła jest budzenie sumień, a nie wyznaczanie zasad funkcjonowania redakcji. Pośpiech życia dziennikarskiego i natłok informacji zawsze będą owocować błędami, przekłamaniami, nieścisłościami i uproszczeniami. A jednak dziennikarz będący człowiekiem sumienia, człowiekiem prawdomównym, będzie skłonny naprawić swój błąd, uściślić to, co podał niedokładnie, przeprosić za podanie fałszywej informacji.

Dochodzimy do kwestii prawdomówności. Jeśli prawdomówność obowiązuje każdego człowieka sumienia, w tym dziennikarza, to o ileż bardziej obowiązuje kapłana i biskupa? Jeden i drugi odpowiedzialny jest za przekazywanie nienaruszonej prawdy powierzonym sobie wiernym. To w dziedzinie prawdy objawionej. Jeśli chodzi o prawdę dotyczącą faktów — to prawdomówność w odniesieniu do podwładnych jest niezbywalną cechą przełożonego. Przełożony, który oszukuje podwładnych, traci jakiekolwiek moralne prawo do ich zaufania. Nie może się tego zaufania domagać ani nawet o nie prosić, ponieważ byłoby czymś nienaturalnym i sprzecznym ze zdrowym rozsądkiem ufać komuś, kto przez całe lata ukrywa przede mną bardzo istotne aspekty swojej działalności, a zapytany wprost o to — zaprzecza.

Osobną kwestią jest lojalność i prawdomówność względem przełożonych. W piątkowe popołudnie w TVP3 słyszeliśmy abpa Bolesława Pylaka, który zapewniał, że ksiądz Wielgus był pod każdym względem wzorcowy i krystalicznie czysty, że nic mu nie można zarzucić. Dla niezorientowanych — biskup Pylak był bezpośrednim przełożonym ks. Wielgusa w latach, w których — wedle dokumentów z IPN — współpracował on z wywiadem i SB. Mniej więcej w tym samym momencie abp Wielgus wydaje odezwę, w której przyznaje się do współpracy z tajnymi służbami i prosi o przebaczenie. Wierząc w prawdomówność abpa Pylaka musimy uznać, że do piątkowego popołudnia nie miał on żadnej wiedzy o kontaktach swojego podwładnego. Tak więc swoje kontakty ze służbami specjalnymi ksiądz Wielgus zachował w całkowitej tajemnicy przed przełożonymi. Na jakiej podstawie mamy teraz wierzyć, że podał Ojcu Świętemu pełną informację o swojej działalności w czasach PRL-u? Osobiście chciałbym w to wierzyć, ale niestety nie umiem pogodzić swojej wiary z racjonalną oceną faktów, zwłaszcza że nikt ze strony Kościoła nie sięgnął do archiwów IPN w sprawie ks. Wielgusa ani przed jego nominacją, ani po — aż do 2 stycznia tego roku.

Z brakiem prawdomówności wiąże się kolejny problem i jest to problem zasadniczy: kwestia zdrady, podwójnej lojalności i podatności na szantaż. Znów wracamy do tezy, że „czasy były trudne i trzeba było iść na kompromis”. Dopóki kompromis oznacza niestawianie na ostrzu noża kwestii drugorzędnych, dopóty teza ta ma szansę się obronić. Jeśli jednak kompromis oznaczał jakąkolwiek formę deklaracji o tajnej współpracy, pojawia się poważny problem. Jak słusznie zwracają uwagę historycy, metodą działania bezpieki było nie tylko pozyskiwanie informacji od tajnych współpracowników, ale samo uwikłanie ich w tę współpracę. Wyobraźmy sobie taką sytuację: kapłan podpisuje jakąkolwiek deklarację o tajnej współpracy z tajnymi służbami PRL. Nie informuje o tym swoich przełożonych ani wiernych. Przez kilka lat przekazuje tajnym służbom jedynie nieistotne informacje. W swoim sumieniu jest usprawiedliwiony. Po kilku latach awansuje w hierarchii kościelnej i zaczynają od niego zależeć sprawy Kościoła: decyzje personalne, decyzje o publikacji jakichś książek, czy jakiekolwiek inne. W tym momencie pojawia się agent bezpieki, szantażując go. Formy szantażu i nacisku mogą być rozmaite, np. sugestia: „jeśli ks. X lub Y zostanie proboszczem w tej parafii, my ujawnimy, że jest Ksiądz agentem” albo „jeśli pozwoli Ksiądz na publikację tej książki, my cofniemy pozwolenie na wyjazdy zagraniczne i zabierzemy paszport”. Potwierdza się tu zasada, że o wartości moralnej czynu nie decyduje sama intencja. Dany ksiądz mógł nie mieć intencji szkodzenia komukolwiek, ani nawet jakiejkolwiek aktywnej współpracy z SB. Jednak sam akt podpisania deklaracji współpracy, czy nawet ustnego zgodzenia się na nią był już ciężkim grzechem i wystawieniem się na niebezpieczeństwo popełniania kolejnych grzechów. Dziś czytamy słowa „nikogo nie starałem się krzywdzić”. Chętnie wierzę tym słowom, ale ksiądz Profesor, jako wykładowca filozofii, zdaje sobie sprawę z tego, że brak złych intencji nie zwalnia z odpowiedzialności za skutki własnych działań. Prosta analogia: nikt zapewne nie powoduje wypadków drogowych celowo, wręcz przeciwnie — ze wszystkich sił ich unika. A jednak gdy do wypadku dojdzie, musi ponieść konsekwencje, zarówno cywilne, jak i karne. Jest tak także i wtedy, gdy przyczyną wypadku była nieostrożność, nieuwaga czy choćby mimowolny skurcz mięśni. Tak samo więc ksiądz Profesor ponosi pełną odpowiedzialność za tajną współpracę z organami bezpieczeństwa PRL, nawet jeśli nie miał żadnej intencji szkodzenia komukolwiek. Czym innym jest zdrada jako skutek chwili słabości (tak jak w przypadku św. Piotra), a czym innym konsekwentne trwanie w postawie przyjętej w tej chwili słabości i czerpanie profitów wynikających z faktu zdrady, a nadto — wypieranie się zdrady aż do momentu, gdy sprawa stanie się oczywista dla wszystkich. W każdym ustroju i w każdej organizacji konsekwencją zdrady tego drugiego rodzaju jest degradacja i odebranie wszelkich godności.

Wydaje się, że tak byłoby sprawiedliwie i w przypadku arcybiskupa Wielgusa. Ale czy rozsądnie? Czy nie powinniśmy teraz oczekiwać, że skruszony winowajca nigdy już nie popełni podobnego wykroczenia, lecz poświęci się naprawie wyrządzonego zła? Nie wiem. Nie jestem specjalistą od procedur i systemów penitencjarnych, ale prosta obserwacja psychologiczna wskazuje na to, że nieotrzymanie kary za wyrządzone zło niemal zawsze utrwala winowajcę w postawie, której nauczył się do tej pory. Jedynie szok, wymuszona zmiana sytuacji życiowej, ma moc sprawić, że jego postawa ulegnie faktycznej przemianie. Nie zapominajmy także, że choć nie istnieje już SB, żyją nadal pracownicy bezpieki. Część archiwów SB została zniszczona, ale istnieją nadal ich kopie w archiwach KGB, z których w dowolnym momencie obecny funkcjonariusz GRU lub były oficer SB może wyciągnąć niepublikowany dotąd kwit na arcybiskupa. Co zrobi arcybiskup, gdy zjawi się u niego taki funkcjonariusz, stawiając go przed kolejnym dylematem: „jeśli nie zatrzymasz dalszej kariery księdza X z twojej diecezji, ujawnimy kolejne szczegóły twojej współpracy z SB”? Dla dobra samego Arcybiskupa i dla dobra Kościoła wolałbym uniknąć możliwości powstania takich dylematów.

Dlaczego zatytułowałem ten artykuł „W obronie arcybiskupów i prawdy”? Jestem głęboko przekonany, że prawda jest jedna i że z całą pewnością Kościół jest zbudowany na prawdzie i musi się trzymać prawdy. Jeśli bronię prawdy, bronię też Kościoła, wraz z jego hierarchią. Każde odejście od prawdy musi, prędzej czy później, przynieść szkodę Kościołowi. Niestety bardzo często, a dowodem tego są ostatnie dni, mylimy prawdę z racją. Błąd myślowy twierdzenia: „jeśli ja mam rację, to nie masz jej ty”, jest oczywisty, a jednak popełniamy go wszyscy. Nie ma sensu w tym miejscu przypominać historii filozofii, od sofistów aż do Derridy, ani wytaczać ciężkich dział logiki. Może być tak, że żadna ze stron dyskusji nie ma racji (opierając się na fałszywych założeniach), może być i tak, że mają ją obydwie, wskazując na różne aspekty tej samej sprawy. Szczególnie bolesnym przypadkiem pomylenia racji z prawdą jest stwierdzenie, że gdy ktoś nie uznaje mojej racji, atakuje tym samym samą prawdę. Kościół, w tym jego hierarchia, nie może sobie pozwolić na takie pomyłki. Twierdzenie, że ten kto atakuje racje Kościoła, atakuje sam Kościół, albo że jest wręcz wrogiem prawdy, nie przystoi Kościołowi. Co więcej, takie twierdzenia — a słyszeliśmy je w ostatnich dniach z ust wielu hierarchów — ostatecznie szkodzą Kościołowi, ponieważ w imię „wyższych racji” nie pozwalają dochodzić do prawdy. Brońmy Kościoła przed wyższymi racjami! Brońmy prawdy!

Uwaga. Niniejszy artykuł nie stanowi jakiegokolwiek oficjalnego stanowiska. Jest głosem sumienia prywatnej osoby.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama