Co boskie Cezarowi?

Nie bez powodu Jezus odmawia odpowiedzi na pytania, które w podtekście mają pomieszanie Królestwa Bożego z ludzkim. Czy my - jako Jego uczniowie - również powinniśmy nauczyć się rozdzielać te kwestie?

Co boskie Cezarowi?

Na temat cezaropapizmu napisano już tomy. Moje pierwsze zetknięcie z tym zjawiskiem miało miejsce w 1990 r., gdy ku upadkowi chylił się Związek Radziecki i jego władze uznały za stosowne w bardziej jawny sposób zamanifestować mariaż „tronu i ołtarza”, który od wieków był tradycją Rosji, choć w czasach komunizmu cerkiew oficjalnie utraciła swoje przywileje (a jednocześnie została dogłębnie przeniknięta przez agentów służb specjalnych). Uczestniczyłem w uroczystościach ku czci Aleksandra Newskiego w Petersburgu (wtedy jeszcze Leningradzie), a kilkanaście dni później w Soczi — w kościelno-państwowych obchodach upamiętniających poległych marynarzy To, co było dla mnie największym szokiem kulturowym, to nie samo występowanie ramię w ramię komunistycznych przedstawicieli władz i prawosławnych biskupów. Najbardziej uderzyła mnie treść przemówień jednych i drugich, w których to, co nadprzyrodzone dokładnie pomieszało się z tym, co doczesne, tworząc jakąś piekielną mieszankę. Sprawy duchowe zostały w niej tak skutecznie wplątane w kwestie państwowe i polityczne, że chyba najmędrszy nawet teolog nie zdołałby ich rozdzielić.

Człowiekowi o wiele łatwiej jest zajmować się sprawami doczesnymi niż duchowymi. To wręcz oczywiste. Kwestie duchowe trudne są do ogarnięcia rozumem, trudno je wyrazić w ludzkim języku, na co zwracali uwagę tacy mistrzowie życia duchowego, jak św. Jan od Krzyża. Wplątanie tego, co dotyczy Królestwa Bożego w funkcjonowanie doczesnego państwa jest zawsze zasadzką, z której nie ma wyjścia. Jezus bardzo wyraźnie odciął się od prób takiego pomieszania, mówiąc, że mamy „oddać Cezarowi to, co należy do Cezara, a Bogu to, należy do Boga” (Mk 12, 17). Kontekstem tej wypowiedzi była pułapka, którą chcieli zastawić na Niego faryzeusze, gorliwi w swej religijności, a jednocześnie przeciwni władzy rzymskiej. Jest w Nowym Testamencie jeszcze drugi moment, w którym Jezus równie stanowczo odmawia odpowiedzi na pytanie, które w podtekście ma pomieszanie rzeczywistości duchowej i doczesnej. Tuż przed Wniebowstąpieniem uczniowie pytali Pana: „czy wówczas przywrócisz królestwo Izraela?”. A Jezus odpowiedział: „nie wasza to rzecz znać czasy i chwile, które Ojciec ustalił swoją władzą, ale gdy Duch Święty zstąpi na was, otrzymacie Jego moc i będziecie moimi świadkami w Jerozolimie i w całej Judei, i w Samarii, i aż po krańce ziemi” (Dz 1,6-7). W ten sposób wyraźnie dał do zrozumienia, że misja Jego uczniów nie polega na dokonywaniu doczesnych zmian politycznych, ale na głoszeniu Jezusa i Jego królestwa.

Uczniowie Chrystusa wypełniają więc przekazaną sobie misję wtedy, gdy „są świadkami” Jezusa. Co to znaczy być Jego świadkiem? Na to pytanie odpowiada umiłowany uczeń Jezusa, Jan: „To wam oznajmiamy, co było od początku, cośmy usłyszeli o Słowie życia, co ujrzeliśmy własnymi oczami, na co patrzyliśmy i czego dotykały nasze ręce — bo życie objawiło się. Myśmy je widzieli, o nim świadczymy i głosimy wam życie wieczne, które było w Ojcu, a nam zostało objawione” (1J 1,1-2). Być świadkiem to znaczy spotkać Jezusa, doświadczyć samemu przemiany życia i dzielić się tym z innymi. Jeśli nie mam żywej relacji z Jezusem, jeśli nie żyję na co dzień Jego życiem, a tylko jakimiś „chrześcijańskimi wartościami”, jeśli nie poddaję się działaniu Ducha Świętego, a zamiast tego mam „chrześcijański światopogląd”, to oszukuję sam siebie. Być świadkiem znaczy doświadczyć i mówić o tym, czego się doświadczyło. Tego nie da się zastąpić głoszeniem poprawnej teologii czy poprawnej etyki chrześcijańskiej. To pierwsze — świadectwo, działa zawsze. To drugie — przedstawianie teorii, światopoglądów, nauk etycznych — działa tylko powierzchownie, nie prowadząc do prawdziwej przemiany, do spotkania żywego Boga. Już Seneka wiedział, że verba docent, exempla trahunt (słowa uczą, przykłady pociągają). Apostoł Jakub przestrzegał przed wiarą jedynie rozumową: „wierzysz, że jest jeden Bóg? Słusznie czynisz, lecz także i złe duchy wierzą i drżą” (Jk 2,19). Wiara jest kwestią nie poglądów, ale życia. Życia, które w swej codziennej praktyce pokazuje, że zaufałem Bogu, że pozwalam Mu kierować sobą i przemieniać mnie samego.

To nie jest łatwe. Może dlatego ciągle czyha na nas pokusa sprowadzenia żywej wiary do jej postaci spetryfikowanej, skamieniałej. Do zamknięcia jej w kategoriach norm moralnych i przepisów prawnych, sankcjonowanych przez państwo. Jednak takie sformalizowane, przeintelektualizowane chrześcijaństwo nie daje siły do życia. Istnieje chrześcijaństwo pozorne, pozbawione mocy (por. 1Tm 2,5) i odpychające dla otoczenia oraz chrześcijaństwo autentyczne, pociągające tych, którzy widzą naszą żywą relację z Bogiem i wynikającą z niej praktyczną miłość bliźniego.

W jaki sposób chrześcijanin ma wpływać na otaczającą go doczesną rzeczywistość? Czy narzucając innym (także niewierzącym) „chrześcijańskie wartości” i „chrześcijańskie normy moralne”? Może się to wydawać właściwą strategią, zwłaszcza, gdy władze państwowe przychylne są chrześcijanom. Jednak jest to droga na skróty, która nie może przynieść rzeczywistego skutku. Nie da się zostać uczniem Chrystusa „na skróty”. Bez osobistego spotkania z Jezusem, bez doświadczenia działania Ducha Świętego, nikt nie jest w stanie zachować chrześcijańskich norm moralnych, a jeśli nawet formalnie uzna chrześcijańskie wartości, nie doprowadzi to do głębokiej przemiany duchowej i moralnej.

Przykładem jest kwestia obrony życia. Dla chrześcijanina jest (lub powinno być) czymś oczywistym, że aborcja nie jest żadnym „wyborem”, ale zbrodnią, ciężkim grzechem przeciwko życiu nienarodzonego dziecka. Dlaczego więc w tak katolickim kraju jak Polska kwestia ta ciągle wzbudza kontrowersje i każda próba usankcjonowania tej normy etycznej przez prawo państwowe spotyka się z gwałtowną reakcją znacznej części społeczeństwa? Odpowiedź jest oczywista: ponieważ nie ma czegoś takiego jak „katolicki kraj”. Są katolicy, czyli osoby, których życie kształtowane jest przez wiarę — przez żywą relację z Jezusem. Ta żywa relacja wyraża się w świadomej decyzji oddania życia Jezusowi, a co za tym idzie — w karmieniu się Słowem Bożym, sakramentami i codziennej modlitwie. Są też niewierzący, którzy — choć może w dzieciństwie przyjęli sakrament chrztu, nie mają tej żywej relacji z Bogiem. Samo przyjęcie chrztu nie odbiera człowiekowi wolnej woli: jeśli ktoś nie chce współpracować z Bogiem, Bóg nie wymusi tego siłą. Jako wierzący powinniśmy nieustannie głosić Ewangelię — zapraszając niewierzących do doświadczenia, czym jest żywa relacja z Bogiem. Chrystus nigdy nie nakazał, abyśmy przymuszali niewierzących do przestrzegania chrześcijańskich norm moralnych, bo jest to po prostu niemożliwe bez żywej wiary.

Jeśli władza świecka może uczynić coś dla Kościoła, to jest to przede wszystkim zapewnienie możliwości świadczenia o Jezusie — poprzez zapewnienie wolności słowa, strzeżenie przed wszelkim totalitaryzmem i „rządami siły”. Jeśli Kościół może coś uczynić dla państwa, to jest to duchowa przemiana jego obywateli, która sprawia, że dobro czynimy nie z przymusu, z lęku przed karą, ale z głębokich motywacji. Jeśli istnieje gdzieś sfera, w której królestwo tego świata styka się z królestwem Bożym, to jest to przede wszystkim sfera naszych motywacji. Tam kształtują się głębokie postawy moralne, które mają wpływ na to, jak postępujemy — zarówno w sprawach doczesnych, jak i nadprzyrodzonych.

Mam wrażenie, że jako chrześcijanie za bardzo koncentrujemy się obecnie na rozmaitych staraniach o miejsce chrześcijaństwa w sferze publicznej. Nie jest to jeszcze (na szczęście) wschodni cezaropapizm, ale niebezpiecznie zbliżamy się do niego, zaniedbując to, co jest naszym pierwszorzędnym zadaniem: bycie świadkami Jezusa. Jeśli niewierzący nie zobaczą naszego świadectwa i nie zostaną poruszeni naszą miłością, a będą jedynie doświadczać naszego „hejtu” wobec wszystkich inaczej myślących, nigdy nie staną się wierzącymi. Być może w sferze doczesnej uporządkujemy trochę nasze (i ich) życie, nie wypełnimy jednak podstawowego zadania danego nam przez Chrystusa!

Jestem przekonany, że wszelkie pomieszanie królestwa Bożego ze świeckimi strukturami władzy to droga donikąd. Niezależnie, która strona jest dominująca (innymi słowy, czy państwo idzie na rękę Kościołowi, czy Kościół podporządkowuje się państwu), historia uczy, że w długoterminowej perspektywie wynikają z tego nienaprawialne szkody. I wbrew pozorom, nie są to głównie szkody dla państwa, ale szkody dla Kościoła, który traci swój mandat do głoszenia królestwa Bożego. W takim bowiem stopniu, w jakim utożsamia się z jakimikolwiek formami doczesnego państwa, osłabia swoją wiarygodność w sferze duchowej. Odgórne narzucanie „wartości chrześcijańskich” nie da się pogodzić ze świadczeniem o Jezusie, które wymaga otwarcia się jednej osoby na drugą, dzielenia się życiem i tworzenia autentycznej wspólnoty uczniów Chrystusa, o której ludzie z zewnątrz będą mówić: „patrzcie, jak oni się miłują” (por. J 13,35).

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama