Świadectwo

Kilka półek w szafie zajmowały dziecięce ubranka. Jednak nie doczekaliśmy się na Tymoteuszka...

Mam na imię Łukasz, niedawno skończyłem 25 lat, od prawie 4 jestem w małżeństwie z Sylwią. Chciałbym podzielić się historią naszego wspólnego życia, gdyż w małżeństwie Pan Bóg postanowił nas mocno doświadczyć.

W związek małżeński wstąpiliśmy po około ośmiu latach znajomości, która rozpoczęła się w Ruchu Światło-Życie. W dużej mierze to Wspólnota ukształtowała nasze życie duchowe, dzięki czemu pragnęliśmy przeżywać naszą codzienność z Bogiem. Już w narzeczeństwie staraliśmy się wspólnie modlić kończąc w ten sposób dzień. Małżeństwo, które planowaliśmy, było spełnieniem naszych marzeń, drogą do wzrastania i zbawienia. Czuliśmy jak Pan Bóg nam błogosławi, co w naszym przypadku objawiało się niesamowitym pokojem serca, nawet w tak stresującej chwili wypowiadania słów przysięgi małżeńskiej. Również wesele wspominamy jako najlepszą zabawę w naszym życiu. Pan Bóg napełniwszy nas łaskami płynącymi z sakramentu małżeństwa, postanowił jednak szybko doświadczyć. Trzy dni po ślubie zmarł ukochany dziadek Sylwii, który czuł się źle już na weselu, jednak nie dawał tego po sobie poznać. Pięć dni po najważniejszym, najradośniejszym momencie naszego życia, przeżywaliśmy pogrzeb bliskiej osoby. Nastąpiło bardzo szybkie i gwałtowne przejście z sielanki weselnej do prawdziwej codzienności, często przynoszącej smutek i łzy.

Na początku naszego wspólnego życia postanowiliśmy mieszkać u moich rodziców - chcieliśmy trochę zaoszczędzić, żeby w przyszłości wziąć mniejszy kredyt na mieszkanie. Jednak nie do końca satysfakcjonująca sytuacja mieszkaniowa nie pozbawiła nas marzeń o potomstwie. W tej sprawie całkowicie zdaliśmy się na wolę Bożą. Nie chcieliśmy niczego postanawiać czy planować. Na szczęśliwy moment nie czekaliśmy długo - pół roku od ślubu począł się nasz pierworodny syn. Ciąża od początku przebiegała prawidłowo. Sylwia bardzo o siebie dbała, dużo spacerowaliśmy, a przede wszystkim w ufności modliliśmy się o prawidłowy rozwój Tymoteuszka i szczęśliwe rozwiązanie. Po pierwszym, dla wielu decydującym trymestrze, byliśmy prawie pewni sukcesu naszego oczekiwania. I tak do 35 tygodnia ciąży każdy dzień przeżywaliśmy z planami dotyczącymi przyszłości z naszym synem. Do tego czasu zdążyliśmy uzbierać dla niego niemałą wyprawkę. Kilka półek w szafie zajmowały dziecięce ubranka. Jednak nie doczekaliśmy się na Tymoteuszka. Po pełnych 8 miesiącach radości oczekiwania, nasz synek zmarł w brzuszku mamy. Po prostu przestał się ruszać. Zgasło w nim życie. Badanie KTG, które okazało się dla nas życiowym trzęsieniem ziemi, miało miejsce w jedną z majowych sobót 2010 roku, ale dopiero we wtorek nad ranem udało się wywołać naturalny poród. Przez prawie trzy dni Sylwia żyła ze świadomością, że pod jej sercem nie ma już życia. Pozostała jeszcze dokuczliwa zgaga, ból kręgosłupa, nóg, a także widok dużego, zaokrąglonego brzucha. Wszystko to wywoływało w nas, a szczególnie w żonie jeszcze większe, wręcz tragiczne, poczucie straty, pustki, żalu. Sylwia jako matka zdążyła już nawiązać jedyną i niepowtarzalną więź z tym dzieckiem, dlatego ona przeżywała tę sytuację kilka razy mocniej ode mnie, czego nie jestem sobie w stanie wyobrazić.

Od początku ciąży byliśmy zdecydowani na poród rodzinny, który w tych okolicznościach nabrał zupełnie innego znaczenia. Musiałem i chciałem być przy cierpiącej żonie, która przecież przejdzie wszystkie trudy rodzenia, nie zaznając na końcu radości i szczęścia utulenia swojego syna. Uczucia jakie nami wtedy targały wahały się w dolnych rejestrach poczucia bezsensu, smutku i rozpaczy. Przeżyliśmy osiem wspaniałych miesięcy, nasz syn zdrowo się rozwijał, udało się nam zorganizować poród rodzinny, na świat przyszło nasze dziecko - piękny scenariusz, ale bez jednego szczegółu. Tymek nie żył. Po wielu badaniach nie stwierdzono żadnej medycznej przyczyny tej tragedii. Można to porównać jedynie do śmierci łóżeczkowej, z tym, że w łonie matki. Fachowo nazywa się to wewnątrzmacicznym obumarciem płodu, ale nie lubię tego sformułowania. Może zauważyliście, że w ostatnich zdaniach nie wspominam o tym, gdzie widzieliśmy Boga w całej tej sytuacji. Sęk w tym, że wtedy Go nie widzieliśmy. Nawet nie pytaliśmy dlaczego tak się stało, dlaczego akurat nas to spotkało. Nastąpiło zawieszenie naszych relacji, stagnacja, pustynia duchowa, która trwała dokładnie rok.

***

Na naszej pustyni duchowej spędziliśmy rok. Był to czas, z którego nawet mało pamiętam. Po prostu egzystowaliśmy. Relacje z Bogiem ograniczyły się do niedzielnej Eucharystii oraz sporadycznej modlitwy wieczornej. Jednak nawet to robiliśmy bez przekonania i głębszego pragnienia. Kompletna pustka emocjonalna i to nie tylko w stosunku do Pana, także względem innych ludzi, otoczenia, sytuacji. Straciliśmy radość życia, a naszym prawie codziennym rytuałem stał się spacer na cmentarz. Najgorsze były pierwsze miesiące po stracie Tymoteuszka. Czas ciąży spędziliśmy w dużej mierze na odwiedzaniu naszej rodziny, przyjaciół, znajomych. Niemalże każdego dnia urządzaliśmy sobie dłuższe lub krótsze przechadzki po naszym mieście, staraliśmy się także kilka razy w tygodniu być na Mszy Świętej. W związku z tym bardzo wiele osób wiedziało o tym, że nasza rodzina się powiększy. Sami bardzo chętnie o tym mówiliśmy, po prostu dzieliliśmy się naszym szczęściem. Z nieszczęściem jest jednak odwrotnie - człowiek najlepiej zamknąłby się w swoich czterech ścianach i z nikim nie chciałby rozmawiać. Logiczną konsekwencją było to, że po upływie spodziewanego terminu rozwiązania zaczęły napływać do nas telefony z gratulacjami, a znajomi spotkani na ulicy pytali, jak się nam chowa dzieciątko. I wszystko wracało, łzy same cisnęły się do oczu. Jeszcze po kilku miesiącach zdarzały się nam takie sytuacje.

Wyjście z naszej pustyni nastąpiło w maju 2011 roku na prymicjach naszego przyjaciela. Był na nich bardzo bliski nam kapłan, który posługiwał niegdyś w naszej parafii. W chwili szczerej rozmowy podczas zabawy u prymicjanta zauważył, że coś nas trapi, że nie jesteśmy do końca szczęśliwi. Opowiedzieliśmy mu naszą historię - bardzo się przejął, ale nie próbował nas pocieszać. Zamiast tego zaczął pytać, jak od tamtego momentu wygląda nasze życie, czy się modlimy, czy uczestniczymy jak najczęściej w Eucharystii, czy należymy do jakiejś wspólnoty, czy skorzystaliśmy z formy rekolekcji dla małżeństw, czy czytamy prasę katolicką, czy staramy się o drugie dziecko i czy w ogóle prosimy Boga o pomoc, miłosierdzie, utulenie w żalu. Zaskoczył nas tymi prostymi pytaniami. Co więcej - nagle poczuliśmy ogromny wstyd, gdyż na żadne z tych pytań nie mogliśmy odpowiedzieć twierdząco. Może się to wydawać dziwne, ale to było jak olśnienie, jak wybudzenie z letargu. Ktoś wreszcie nam uświadomił, jak bezsensownie marnowaliśmy czas, jak wielkimi jesteśmy ignorantami. Efektem tego był nagły, niekontrolowany wybuch gorzkiego płaczu, który można porównać z płaczem św. Piotra po wyrzeknięciu się Jezusa. Wtedy nasz ksiądz-przyjaciel zaczął się nad nami modlić. Siła modlitwy wstawienniczej jest ogromna - Duch Pocieszyciel otarł nam łzy, a w serca zaczął wlewać pokój. Było to na tyle namacalne uczucie, że uśmiech sam pojawiał się na twarzy. Dodam tylko, że całe to zdarzenie miało miejsce we foyer hotelowym obok sali, w której odbywała się zabawa prymicyjna. W takim miejscu zawsze jest kilka osób, jednak to w żadnym wypadku nam nie przeszkadzało, chociaż widok musiał być osobliwy - ksiądz z rękoma w górze śpiewa coś pod nosem nad parą najpierw płaczących, potem śmiejących się ludzi. Nie pamiętam ile tak siedzieliśmy zanurzeni w modlitwie, ale po wszystkim odbyliśmy z księdzem bardziej przyziemną rozmowę na temat jego posługi. Okazało się, że w swojej obecnej parafii posługuje w domu rekolekcyjnym, w którym odbywają się przeróżne spotkania. Zaproponował nam przyjazd do siebie za miesiąc, gdyż wtedy miała być w tamtejszym kościele pierwsza Msza Święta z modlitwą o uzdrowienie, po czym na drugi dzień rozpoczynały się rekolekcje z o. Johnem Bashoborą.

Przez kolejny miesiąc do czasu wyjazdu na rekolekcje, staraliśmy się na nowo odbudować naszą relację z Bogiem. Powróciła codzienna modlitwa osobista, małżeńska, wspólne czytanie Pisma Świętego. Zaczęliśmy także gorąco prosić Boga o kolejne dziecko, czego wcześniej bardzo się baliśmy. Przez ostatni rok nasz stosunek do ponownych starań o potomstwo był podobny do ówczesnych relacji z Bogiem - unikaliśmy tematu mniej lub bardziej świadomie. Po prostu baliśmy się kolejnego niepowodzenia, nasza trauma była jeszcze stosunkowo świeża. Postanowiliśmy jednak zaufać Bogu, ponieważ podczas oczekiwania na Tymoteuszka obudziły się w nas wszelkie uczucia rodzicielskie oraz miłość, która w stosunku do dziecka nie została zrealizowana. Pojechaliśmy na rekolekcje dzień przed ich rozpoczęciem, jednak po naszym przybyciu okazało się, że nie ma już wolnych miejsc na spotkanie z o. Bashoborą. Pan Bóg miał dla nas inny plan - właśnie dzień przed początkiem rekolekcji w kościele, w którym posługiwał nasz zaprzyjaźniony ksiądz, miała się odbyć Msza Święta z modlitwą o uzdrowienie. Było to dla nas zupełnie nowe doświadczenie, nigdy wcześniej nie uczestniczyliśmy w takiej modlitwie. Przeżyliśmy ją bardzo spokojnie, podczas gdy dookoła ludzie doświadczali spoczynku w Duchu Świętym przez co leżeli na posadzce kościoła, my po prostu staliśmy i uwielbialiśmy Boga. Było to nam bardzo potrzebne - doświadczenie wspólnoty, otwarcie się na działanie Ducha Świętego, niczym nieskrępowana radość. Do domu wracaliśmy zwyczajnie szczęśliwi, strach i lęk przed przyszłością ofiarowaliśmy Jezusowi. Efekty były wręcz natychmiastowe - po upływie około półtora miesiąca Sylwia była w ciąży.

***

"I ja wam mówię: proście, a otrzymacie; szukajcie, a znajdziecie; pukajcie, a otworzą wam. Każdy bowiem, kto prosi, otrzymuje; kto szuka, znajduje; a temu, kto puka, będzie otwarte".
Łk 11, 9-10

Bóg obdarował nas radością poczęcia nowego życia po raz drugi. W dodatku uczynił to w niesamowity sposób - zaufaliśmy Mu, oddaliśmy swoje cierpienie, szczerze poprosiliśmy i po prostu otrzymaliśmy. Słowa Jezusa z Ewangelii Św. Łukasza urzeczywistniły się na naszych oczach w bardzo konkretny sposób. Od tego momentu modliliśmy się o zdrowy i prawidłowy rozwój naszego dziecka. Byliśmy świadomi tego, że przejście pierwszego trymestru ciąży nie oznacza spokojnego oczekiwania na rozwiązanie. Po ludzku martwiliśmy się i wiedzieliśmy, że całe dziewięć miesięcy musimy trzymać rękę na pulsie. Jednak z Jezusem było nam lżej, można by powiedzieć, że sam podpisał się pod naszą prośbą o potomstwo, wyrażając w ten sposób akceptację i chęć pomocy. Ponadto mieliśmy już bardzo osobistego orędownika w niebie - Tymoteuszka. I nagle w tej pięknej atmosferze zaufania i radości zdarzyło się coś, czego się kompletnie nie spodziewaliśmy. Podczas jednej z wizyt kontrolnych w drugim miesiącu ciąży, przy badaniu USG lekarz stwierdził, że serduszko naszego dziecka nie bije, a już powinno. Niedowierzanie. Nie mogło nas to spotkać po raz drugi. Nie przeżyjemy tego - takie myśli kłębiły się w naszych głowach w drodze do domu.

Ze względu na jeszcze wczesny etap ciąży lekarz nie podjął żadnej decyzji, zalecił przeczekać jeszcze tydzień. Po jego upływie albo będzie życie - serce zacznie bić, albo śmierć - Sylwia poroni. Jeszcze nigdy tak gorąco nie modliliśmy się. Spałem nawet z różańcem w dłoni, jeżeli już udało mi się zasnąć. Choć lekarz delikatnie zasugerował, żeby przygotować się na najgorsze, my żyliśmy tylko tym ułamkiem nadziei, że na ekranie monitora zobaczymy pulsujący punkcik. Niestety po tygodniu nerwówki nic się nie zmieniło - serce nie biło, żona nie poroniła. Dziecko się nie rozwija, trzeba zrobić zabieg, nie ma sensu czekać - taka była diagnoza lekarza. Nie mogliśmy się z nią pogodzić, poszliśmy do innego ginekologa. Ten również nie dawał nadziei, ale zlecił jeszcze kilka badań hormonu hCG, którego wartość wraz z rozwojem dziecka powinna na początku gwałtownie rosnąć. Niestety regularnie spadała. Było więc jasne - życia nie będzie, nie doszło też do samoistnego poronienia, trzeba wykonać zabieg oczyszczenia macicy. Brzmi strasznie i takie rzeczywiście było. Kolejna trauma, szczególnie dla Sylwii. Ten sam oddział, te same pielęgniarki, ta sama atmosfera jak rok temu - niechciane wspomnienia wróciły. Tym razem nie popełniliśmy jednak tego samego błędu co wtedy - zaprosiliśmy Boga do naszego cierpienia. Nie czuliśmy do Niego żalu, niczego Mu nie wyrzucaliśmy. Przecież tak wspaniałomyślnie odpowiedział na nasze błagania, tyle dał nam szczęścia i radości z poczęcia Łucji (tak daliśmy na imię naszemu drugiemu aniołkowi). Wszystkie te dobre przeżycia dalej mieliśmy w sercu i byliśmy pewni, że ta kolejna tragiczna sytuacja napełni nas jeszcze większą wiarą. Bóg dał - Bóg zabrał. Zrozumieliśmy to. Może był to dla nas sprawdzian, czy będziemy wierni w sytuacji skrajnie ekstremalnej, czy kolejna strata nie przysłoni nam innych wielkich dzieł Bożych dokonanych w naszym życiu. Jak tak, to wydaje mi się, że tego sprawdzianu nie oblaliśmy, ale dokładną ocenę poznamy dopiero po tamtej stronie.

W ten sposób zyskaliśmy drugiego bliskiego orędownika w niebie. Oczywiście nie zawsze nam się udawało myśleć w ten sposób. Przychodziły czasem gorsze dni, kiedy w milczeniu płakaliśmy nad wspólnym grobem naszych dzieci, rozmyślaliśmy jakby to było, gdyby były tutaj z nami. Łucję pochowaliśmy początkiem października 2011 roku, a piszę to dlatego, że już miesiąc po tym wydarzeniu Bóg postawił na naszej drodze wspólnotę Domowego Kościoła. Tak jak pisałem w pierwszej części tego świadectwa, w czasach młodości wiele lat trwaliśmy w Ruchu Światło-Życie, a naszym marzeniem zawsze było stworzenie kręgu w Oazie Rodzin. Nawet nie spodziewaliśmy się, jak bardzo było nam potrzebne doświadczenie wspólnoty małżeństw, których historie również nie zawsze były radosne i kolorowe. Podzielenie się swoją historią z innymi już dawało pewną ulgę, a wspólna modlitwa i czytanie Pisma Świętego dawały pokój i radość. Bóg zebrał nas w jednym kręgu nie bez powodu. Od pierwszego spotkania staliśmy się sobie bardzo bliscy tym bardziej, że każde z trzech pozostałych małżeństw miało trudne doświadczenia związane z wydaniem na świat potomstwa. Wtedy już każde z nich miało dzieci, co jeszcze mocniej napawało nas nadzieją, że prędzej czy później po burzy wyjdzie słońce.

***

Grudzień 2012 roku - na świat przychodzi nasz syn Maciej. Od ponad trzech miesięcy jesteśmy szczęśliwymi rodzicami. Bóg doświadcza - na myśl przychodzi cierpienie i przygniatający swym ciężarem krzyż, a przecież Bóg doświadcza także szczęściem, radością i spełnieniem w powołaniu.

Najlepszym streszczeniem czasu oczekiwania na Maciusia niech będą trzy słowa - Eucharystia, modlitwa, rekolekcje. Wynikiem tego był towarzyszący nam niesamowity pokój serca i radość z przeżywania pełnych nadziei dziewięciu, a w naszym przypadku ośmiu miesięcy, gdyż Maciuś pośpieszył się z przyjściem na świat. Muszę tutaj także wspomnieć o ogromnym wsparciu modlitewnym ze strony naszej rodziny, przyjaciół, znajomych, ale również ludzi, którzy nas w ogóle nie znali, a przejęli się naszą sytuacją. Modlono się za nas między innymi w Asyżu czy odległej Afryce. Ten ogrom duchowego wsparcia odczuwaliśmy wręcz namacalnie. Dzięki Bogu możemy teraz radośnie wykrzyczeć - WIARA CZYNI CUDA - UWIERZ W TO!

"To nie wy wybraliście Mnie, ale Ja wybrałem was i Ja wyznaczyłem was, abyście szli, przynosili owoc i aby wasz owoc był trwały; aby mój Ojciec dał wam wszystko, o co Go poprosicie w moje imię" - tak Jezus mówi do swoich uczniów, czyli także do Ciebie i do mnie, do każdego z nas. Pismo Święte to nie bajka, z której nic nie wynika. To Słowo daje Życie, karm się nim, bierz je na serio! Módl się i wierz, gdy upadniesz - niezwłocznie wstawaj i wzywaj Miłosierdzia Bożego. Wtedy przekonasz się, że w każdej sytuacji życiowej nie jesteś sam - czuwa nad Tobą najpotężniejszy BÓG!

CHWAŁA PANU!

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama