Lekarze na misji

O potrzebach placówek misyjnych

W wiosce Baroua moja chata stoi naprzeciwko chaty katechisty. Ponieważ życie w Afryce toczy się na zewnątrz, często obserwowałem rodzinę sąsiadów. Żona katechisty Julienne miała gigantyczną tarczycę, tak wielką, że karmiąc piersią niemowlaka (urodziła jedenaścioro dzieci) musiała się mocno naciągać by go zobaczyć.

Republika Środkowoafrykańska nie ma dostępu do morza, nie ma też złóż soli, tak więc tarczyca jest tu dość powszechna. Ludzie radzą sobie odzyskując sól z roślin. Stosunkowo dużo soli jest w palmie. Trzeba ściąć palmę, rozłupać ją na małe kawałki, starannie wysuszyć, a następnie spalić. Po spaleniu zbiera się popiół do dużego sączka uplecionego z lian w kształcie stożka. Popiół zalewa się wodą a pod sączkiem podstawia naczynie. Woda przepływając przez popiół wypłukuje sole i spływa powolutku do naczynia. Tę wodę należy odparować przez gotowanie, a na dnie garnka pozostanie warstwa soli. Z dużej palmy uzyskuje się garść soli. Jest ona bogata w różnego rodzaju minerały, niestety nie zawiera jodu.

Zastanawiałem się czy dla Julienne i ludzi takich jak ona, można by coś zrobić?

Jadąc na urlop zabrałem kilka zdjęć z tarczycami.

Uczestnicząc w kursie „Podstawowej opieki zdrowotnej w tropiku” przedstawiłem problem organizatorowi kursu panu doktorowi Norbertowi Rehlis. Kilka minut później byłem już w gabinecie pana profesora Michała Drewsa. Profesor pacząc na zdjęcia uśmiechał się życzliwie i o ile pamięć mnie nie zawodzi, powiedział coś w tym rodzaju: „To są zewnętrzne tarczyce, dobrze się je usuwa”.

Do realizacji tych słów potrzeba było dwóch lat. Wstępnie mówiliśmy o dwóch chirurgach i anestezjologu. Pod koniec stycznia tego roku dostaję wiadomość, że ekipa będzie dziewięcioosobowa. Nasza misja jest oddalona od stolicy prawie o 1000 km bardzo złej drogi. Jak przewieść tak liczną ekipę? Jak ich wyżywić i zakwaterować? Czy będą mieli, kogo operować? To czy ludzie przyjdą do szpitala wcale nie było takie pewne. Nasz kucharz też ma tarczycę, ale jest święcie przekonany, że jest ofiarą uroku, który ktoś na niego rzucił w dzieciństwie, a uroku przecież operować nie można. Jeszcze dziesięć dni przed przyjazdem lekarzy nie miałem listy z ich danymi personalnymi, a było to konieczne do załatwienia oficjalnego zezwolenia. Biorąc pod uwagę fakt, że wszystko trzeba załatwiać w stolicy i skrajną powolność afrykańskiej administracji, to prawie cud, że udało się zrealizować terminy. W Poznaniu sytuacja wyglądała podobnie: wizy i cargo były załatwione w ostatniej godzinie.

Szpital, w którym przeprowadzona była akcja należy do misji protestanckiej. 50 lat temu założyli go amerykańscy pastorzy. Przez wiele lat skutecznie formowali miejscową kadrę. Formacja dotyczyła fachowości medycznej, a przede wszystkim postawy ewangelicznej.

Od piętnastu lat nie ma już białych misjonarzy, a miejscowi całkiem nieźle dają sobie radę ratując życie wielu ludziom. Skutecznie radzą sobie z cesarskim cięciem, wyrostkiem robaczkowym itp. Głównym problemem szpitala jest jego finansowanie. Jako prywatny musi utrzymać się całkowicie z własnych dochodów. Ponieważ kraj przeżywa głęboki kryzys ekonomiczny, chorych nie stać na wykupienie lęków ani na opłacenie szpitala. Szpital ma setki dłużników i pustą kasę. W tym roku do Wielkanocy nikt z personelu szpitala nie dostał wypłaty, co wcale nie obniżyło ich zaangażowania w pracy.

Z oszczędności przywiezionych z urlopu dla dobra sprawy zafundowaliśmy im wypłatę na Wielkanoc. Podobnie na zakończenie akcji pokryliśmy wszystkie koszty z nią związane. Lekarze pomimo dwóch dni, a raczej dni i nocy koszmarnej drogi od razu zabrali się do roboty.

Operowanie tarczyc w afrykańskim szpitalu bez klimatyzacji, gdzie temperatura w sali operacyjnej dochodzi do 33 stopni, bez respiratora, jedynie ze znieczuleniem miejscowym, było sporym wyczynem. Pięćdziesiąt operacji i ani jednej komplikacji. Większość operowanych trzeciego dnia szła już do domu. Niektórzy z operowanych ku wielkiemu zdziwieniu lekarzy o własnych siłach schodzili ze stołu operacyjnego. Odporność Afrykańczyków na ból jest nieporównywalna z odpornością Europejczyków.

Jedna z tarczyc była bardzo skomplikowana, guz był umieszczony głęboko pod mostkiem. Bez intubacji i radiologii było wielkie ryzyko uszkodzenia nerwów, na przykład operowany mógł na zawsze utracić głos. Ponieważ pacjent bardzo prosił i podpisał oświadczenie, że świadomie akceptuje ryzyko operacji, przystąpiono do dzieła. Wstępna diagnoza potwierdziła się w stu procentach, bardzo skomplikowane zadanie. Kiedy guz był już usunięty, operujący chcąc się upewnić, czy pacjent nie stracił mowy, spojrzał na twarz operowanego pytając jak się czuje, w odpowiedzi usłyszał: „Merci Pologne”, po czym chirurg z lekkim sercem zabrał się do zamykania rany.

Do najbardziej dramatycznego momentu należała operacja dziesięciomiesięcznego niemowlaka. Przywieziono go z Konga (Zair). Niemowlak na pośladku miał gigantyczny guz zwany nie bez powodu „potworniak” (tera tom), niewykształcony syjamski brat. Niemowlę skazane było na śmierć i tak miało szczęście, że dożyło do dziesiątego miesiąca. Nikt z lekarzy nie był specjalistą od chirurgii dziecięcej. Operacja niesie ze sobą olbrzymie ryzyko, ale bez niej dzieciak na pewno umrze, rodzice o tym wiedzą. Wieczorem przed operacją toczyła się długa dyskusja: „Czy nowotwór połączony jest z kręgosłupem, jakie jest jego unerwienie, jakie naczynia krwionośne będzie można napotkać”. Dziesiątki pytań, na które bez specjalistycznego sprzętu diagnostycznego nikt nie jest w stanie dać pewnej odpowiedzi. Cały zespół stanął przy stole operacyjnym. Olbrzymie napięcie w całym ośrodku. Rodzice dziecka pod drzwiami sali operacyjnej przeżywają najtrudniejszy dzień w ich życiu. Operacja trwała trzy godziny. Kiedy już było wiadomo, że wszystko pójdzie dobrze, na sali zmienił się nastrój, nie tylko poczucie ulgi, ale i wielka radość. Rozpoczęły się nawet spekulacje na temat, na kogo wyrośnie mała pacjentka. Jak tylko guz był odcięty poszedłem do rodziców z wiadomością, byli tak napięci, że skinęli tylko głowami i dalej trwali na modlitwie. Następnego dnia jadąc do szpitala wszyscy ciekawi byliśmy, jak dziecko spędziło noc po operacji. Znaleźliśmy je przyklejone do piersi matki, spokojnie ssało swoje śniadanie, nie miało nawet gorączki.

Pięćdziesiąt operacji i wszystkie zakończone sukcesem. Długie tytuły przed nazwiskami poznańskich lekarzy to nie przypadek.

Czasami na podsumowanie dnia jeden z lekarzy stwierdzał: „Kordian, twój Szef znowu nad nami czuwał”.

Jak zawsze w życiu jest i druga strona medalu. Do szpitala zgłosiło się trzy razy więcej chorych, niż byliśmy w stanie przyjąć. Większość z nich wymagała operacji, a fizycznie było to niemożliwe.

Codziennie jeden z lekarzy konsultował nowo przybyłych.

Największy problem stanowili chorzy z olbrzymimi przepuklinami. Przepuklina w naszym rejonie jest zjawiskiem dość częstym. Spowodowane jest to dietą ubogą w białko i ciężką pracą fizyczną. Operacja przepukliny jest o wiele prostsza niż operacja tarczycy. Miejscowi technicy całkiem nieźle radzą sobie prawie z każdą przepukliną, problem w tym, że operacja jest kosztowna, około 20000 CFA (30 $). Żeby zdobyć taką sumę, to w tym roku trzeba by sprzedać 400 kg kawy. Ponieważ choroba ta jest bardzo uciążliwa i przykra, kogo tylko stać, od razu idzie do szpitala, a pomimo to, zarejestrowaliśmy 80 przepuklin.

Na pytanie, od kiedy mają tę chorobę padały odpowiedzi: „pięć”, „dziesięć”, a nawet „piętnaście lat”. Tych chorych nigdy nie będzie stać na operację. Kiedy usłyszeli o przyjeździe chirurgów z Europy zrodziła się w nich nadzieja. Wielu z nich pokonało piechotą 150 km by, dotrzeć do szpitala. Biorąc pod uwagę fakt, że ich jelita znajdują się często między udami, był to niesamowity wysiłek. Niemal po każdej takiej konsultacji lekarze mówili: „Aż się prosi, żeby to operować, wystarczyłaby godzina na bloku operacyjnym i trochę materiału”. Niestety nie tym razem, nie było na to ani czasu, ani niezbędnych środków. Chorzy z przepuklinami musieli wrócić do domu. Przed odejściem obiecałem im, że będziemy szukać środków finansowych i jak tylko je znajdziemy, po kolei będą wzywani do szpitala.

W normalnie funkcjonującym kraju, opieka zdrowotna gwarantowana jest przez państwo. Tymczasem tu, gdzie nie ma pracy zarobkowej, za wszystko: za szpital, za szkołę, trzeba zapłacić. Szpital, o którym mowa, funkcjonuje, bo walczy o niego misja protestancka, dzieci chodzą do szkoły, bo utrzymuje je misja katolicka. Czy taka charytatywna pomoc pozwoli na realne zmiany w Afryce? Trudno o odpowiedź. Jeśli znajdziemy środki, to 80 ludzi wróci do normalnego życia, a szpital będzie mógł jakiś czas funkcjonować.

W zachodniej Europie czasami w restauracji ludzie płacą za obiad tyle, co tu za operację. Każde społeczeństwo żyje na takim poziomie, jaki sobie wypracowało, ale bez solidarności, bez prawdziwej globalizacji, nasze życie będzie miało posmak rachunku ekonomicznego.

Jest jeszcze jeden aspekt tej historii. Jeden z miejscowych członków ekipy szpitalnej zapytał mnie, jakiego wyznania są lekarze. Wyjaśniłem mu, że w Polsce większość ludzi to katolicy, ale są kraje, gdzie większość stanowią protestanci. Jeśli chodzi o lekarzy, to nie pytałem ich, jakiego są wyznania. W niedzielę Palmową i Wielkanoc wszyscy uczestniczyli w Eucharystii. Przez trzy tygodnie spędzone wspólnie dyskutowaliśmy na różne tematy, a bardzo niewiele na tematy związane z wiarą. Lekarze uczestniczyli w życiu misji, widzieli naszą pracę, poznali częściowo nasz sposób życia. Jeśli nasze życie nie jest realizacją Ewangelii, słowa są tylko „jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący”. Nasuwa się pytanie: czy wrócą do Rafai? Mają możliwość podobnego wyjazdu do Papui Nowej Gwinei, ciekawość poznania świata jest zupełnie normalna, ale Rafai ma też swoje atuty. Poznali tutaj ludzi, ich skrajną biedę, rozmiar potrzeb, ale również czarujący uśmiech dzieci. Fundacja, którą reprezentowali nazywa się „Redemptoris Missio”.

Dziś Chrystus dokonuje odkupienia świata przez nasze ręce, lekarze robili to z niezwykłą precyzją i więcej niż w pocie czoła. Dlatego mam nadzieję, że w 2004 znowu się zobaczymy.

I na zakończenie apel: w styczniu lub lutym 2003 potrzebni byliby trzej okuliści. Chodzi o usuwanie katarakty, czeka na nich około stu cierpliwych pacjentów. Jeśli Bóg z nami, któż przeciwko nam.

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama