Punkt wyjścia

Kryzys wiary nie da się zażegnać ani tradycjonalizmem, ani walką ze światem. Właściwą odpowiedzią jest tylko postawa ewangeliczna

Pośród rozmaitych dociekań dotyczących współczesnego kryzysu wiary na czoło wysuwają się dwie interpretacje. Pierwsza z nich dostrzega żywotność w powracających trendach tradycjonalistycznych i jest wynikiem uproszczonego rozumowania: skoro siła Tradycji przyciąga, należy jak ognia unikać wszystkiego, co nowe. Druga winą obarcza świat, który jest ostoją tego, co złe i nieprawidłowe.

Problem w tym, że obie te interpretacje nie są niczym nowym i bynajmniej nie  mogą stanowić odpowiedzi na pytanie, dlaczego w XXI wieku mieszkaniec zachodniego (raczej) świata nie kwapi się do uznawania Pana Boga za autorytet, dlaczego spada liczba powołań kapłańskich oraz uczestników niedzielnych Mszy Świętych. A odpowiedzi są przecież proste i niezmienne od dwóch tysiącleci. Tylko ktoś, kto naprawdę doświadcza Boga i przekazuje innym to doświadczenie, może — z pomocą Jego łaski — tych innych do Niego przyprowadzić. Coś jak dominikańskie „contemplata aliis tradere”, czyli zasada, że przekazuje się innym tylko to, w co samemu jest się zakorzenionym. Autentyczność świadka powoduje, że inni mu wierzą, to proste.

Zadziwiłem się wypowiedzią abp. Grzegorza Rysia do uczestników Przystanku Jezus. Przytoczył on ewangeliczny przykład człowieka, który zapraszał na ucztę, a który w rzeczywistości był sługą, czyli niewolnikiem. Pan Jezus również tę postawę przyjął. I to jest — zdaniem abp. Grzegorza — punkt wyjścia. Jeśli zapraszasz na ucztę, patrząc z piedestału, to szanse są niewielkie. „Idź w postawie kogoś, kto jest mniejszy...”.

Podoba mi się ta wskazówka. I nie, nie uważam, że taka postawa oznacza „wstydzenie się” tego, w co się wierzy (czyli, za przeproszeniem: wybacz mi, że żyję i że próbuję Ci głosić to, czym żyję). Ani — tym bardziej — nie oznacza odchodzenia od tego, w co się wierzy. Chodzi po prostu o styl głoszenia Ewangelii. W jednej z ostatnich wypowiedzi na Anioł Pański Franciszek mówił o dwóch charakterystycznych cechach powołania uczniów: ich misja ma swoje centrum (zawsze jest nim osoba Jezusa Chrystusa) i swoje oblicze — musi się dokonywać ubogimi środkami, bez zabezpieczeń, dwóch sukien, podpórek i kija podróżnego. Nic dodać, nic ująć, wszystko jest w Ewangelii.

Gdzie można mówić ludziom o Bogu? Zwłaszcza tym, którzy jak jeden z polskich raperów śpiewają Mu: „Weź mi wytłumacz, bo niewiele rozumiem, a nie wyjaśnią mi tego w niedzielę na sumie”. Temat bieżącego numeru „Gościa” (29/2018 ss.19—21), opatrzony na okładce zdjęciem plaży skąpanej w wakacyjnym słońcu oraz młodego człowieka z transparentem, na którym Jezus przytula „utrudzonych” i „obciążonych”, z całą pewnością wpisuje się w ten wakacyjny kontekst. Jakub Jałowiczor odpowiada wprost: „najlepiej na plaży, przy wyjściu ze stacji metra, albo na festiwalu rockowym”. Czy twierdzi tym samym, że można mówić ludziom o Bogu wszędzie, tylko nie w kościele? Bynajmniej. Ale jeśli tych ludzi w kościele nie ma, to trzeba ich poszukać gdzie indziej. Tam, gdzie są, gdzie żyją, pracują, wypoczywają. Bo utrudzonych i obciążonych nie brakuje. I nie zabraknie nigdy.

ks. Adam Pawlaszczyk - redaktor naczelny tygodnika "Gość Niedzielny"

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama