Autobiografia

Autobiografia pozwala nam poznać barwne życie Anieli Róży Godeckiej, które sama przed nami odsłania

Autobiografia

…praca to nie przekleństwo, człowiek to nie towar, pracownik to nie niewolnik…
…każda uczciwa i wytrwała praca to droga do świętości…
(A. R. Godecka)

+
18 maja 1921 r.
Bóg mój i wszystko w Przenajświętszym Sakramencie

Nareszcie zabieram się znowu do tej pracy, zleconej mi przez naszego Ojca Fundatora lat temu dwadzieścia parę. Zaczynałam ją kilka razy, ale nie mogłam nigdy skończyć. Boję się, co prawda, żebym czegoś nie przekręciła lub w fałszywym świetle nie przedstawiła, ale Pan Bóg widzi, że się brzydzę kłamstwem i fałszerstwem, więc ufam, że mi dopomóc raczy w tej pracy, którą w Jego Imię rozpoczynam, z posłuszeństwa świętego naprzód Ojcu Fundatorowi, a następnie Matce naszej Generalnej, która mi nawet wyznaczyła godziny do tego pisania.

Co do mnie, pragnę jedynie, aby każdy, kto będzie to czytał, uwielbił Boga za Jego Opatrzność i łaskawość, z jaką mnie prowadził, aż nareszcie doprowadził do celu, który mi wytknął.

Rodzinne korzenie

Ale zanim zacznę pisać o sobie, muszę choć krótko wspomnieć o Rodzicach moich i o tym, co oni przeżyli. Uważam zawsze, że po łasce chrztu i powołania do wiary prawdziwej, świętej, największym dobrodziejstwem Bożym są dobrzy rodzice, którzy duszę dziecka w łasce Bożej utrzymać potrafią, a tym samym przysposabiają niejako do przyjęcia tej łaski nad łaskami – powołania do wyłącznej służby Bożej. Otóż, ponieważ Pan Bóg mi tę łaskę dobrego wychowania dał i ponieważ jej zawdzięczam bardzo wiele, jak się każdy przekona później, zaczynam od krótkiego życiorysu Ojca mego i Matki.

Ojciec mój, Jan Antoni Kostka-Godecki urodził się 13 czerwca starego stylu/25 nowego stylu 1829 r. w Mozyrzu, ziemi Mińskiej, z ojca Jana i matki Honoraty z Wiszniewskich. Pradziad mego Ojca, Mateusz Kostka-Godecki, kapitan legionów królowej Jadwigi, przeniesiony ze swoim pułkiem z Poznańskiego na Polesie w roku 1729, osiedlił się tam na stałe. Podobno pochodzimy od Jana Kostki, który żył za Henryka Walezjusza, a więc z tej samej rodziny, co święty Stanisław Kostka. Wszystkie dowody są u mego brata; ocalały one w czasie tej zawieruchy wojennej, a ja mam kopię ich. Herb mamy ten sam, co święty Stanisław Kostka, mianowicie „Dąbrowę”. Z tych dokumentów widać, że prapradziad mój miał dobra w Małopolsce, Kostkowicze Wielkie i Kostkowicze Małe, które odstąpił swemu bratu Jakubowi. Miał też gdzieś na Polesiu Mołojcze Wielkie i Małe. Co się z tym stało, nie wiem, bo dziad mój miał już tylko niezbyt wielki folwark Jeleńróg, wydzielony z klucza Kopatkiewicze.

Dziadek mój (ojciec mego Ojca) był człowiekiem bardzo zacnym i wykształconym, dobrym mężem i ojcem, ale, niestety, wcześnie umarł, pozostawiając pięciu synów, z których najstarszy Franciszek, skończył już był gimnazjum w Słucku i wstąpił na wydział lekarski w uniwersytecie Kijowskim, a najmłodszy, Hugo, późniejszy ksiądz, miał zaledwie 7 lat. Reszta trzej, Teofil, Jan i Julian byli w gimnazjum w Słucku. Ciężkie koleje przechodzili biedacy po śmierci ojca, ponieważ folwark Jeleńróg, jaki mieli, nie wystarczał na wszystkie potrzeby, ale przy pomocy Bożej, dzięki mądrym rządom matki, skończyli gimnazjum. Ojciec mój, który był trzecim z rzędu, i młodszy jego brat Julian, poszli na studia do uniwersytetu w Kijowie (ojciec na medyczny, a stryj Julian na prawny wydział), a stryja Teofila zostawili na gospodarstwie i zrzekli się na jego korzyść swojej części ojcowizny z warunkiem, aby się chorą matką do śmierci opiekował, co też stryj Teofil święcie wypełnił. Ożenił się i osiadł na roli, le umarł dosyć młodo. Pozostawił dwie córki, Filomenę i Malwinę, i syna, Jana.

Piszę to, żeby zaznaczyć, że życie mego Ojca od dzieciństwa prawie było ciężkim, bo musiał własną pracą zdobywać wszystko. Koledzy jego, o ile wiem od nich samych, szanowali go bardzo i kochali, a ponieważ był zawsze poważnym, roztropnym i rozumnym, nazywali go „starym Janem” i udawali się do niego po radę w różnych swoich sprawach i koleżeńskich nieporozumieniach. Usposobienie jednak miał mój Ojciec zawsze wesołe i dowcipnym był bardzo, ale nikomu przykrości nie robił.

Będąc jeszcze w szkołach, w Słucku, Ojciec mój, jako kolega i serdeczny przyjaciel ciotecznych braci mojej Matki, miał wstęp do domu jej rodziców i poznał dziewięcioletnią naówczas dziewczynkę, a swoją przyszłą żonę. Później widywali się podczas wakacji, dość, że Ojciec mój wtedy już powiedział sobie, że będzie czekał, aż mała dorośnie (Ojciec był o 9 lat starszym od Mamy) i dotrzymał słowa, nie przeczuwając zapewne, ile ofiar będzie zmuszony ponieść dla niej i z powodu niej.

Matka moja, Natalia Kunegunda Bachtysto, była córką generała-majora Mikołaja Bachtysto, który czas jakiś należał do świty cesarza Mikołaja I. Dziadek mój był unitą, ale żona jego, Józefa Hołownianka była katoliczką rzymskiego obrządku, więc według umowy dziewczynki miały trzymać się obrządku matki, a chłopcy ojca, tak że Matka moja ochrzczoną została według obrządku rzymsko-katolickiego, w kościele. Ale to nic nie pomogło – Mikołaj I wydał dekret, żeby wszyscy unici i dzieci z małżeństw mieszanych przeszli do cerkwi prawosławnej, więc i dziadkowi memu, którego znał osobiście, nie przepuścił. Nie pomogły prośby dziadka i mamy, musiało „byt’ po siemu”. Dziadek mój znany był w Mińsku litewskim jako bardzo zacny człowiek, ale opieką, jaką otaczał zawsze Polaków, naraził się widocznie. Wysłano go do Nowoczerkaska niby na wyższe stanowisko, na namiestnika Obwodu Wojska Dońskiego, ale w drodze umarł (w Iziumie, guberni czernihowskiej) nagle na serce. Tym sposobem Matka moja została zupełną sierotą w czternastym roku życia, gdyż matkę straciła wcześniej jeszcze niż ojca. Zaopiekowała się nią i jej starszym bratem Konstantym, który też wkrótce umarł, rodzona siostra dziadka, Aniela Jarmołowiczowa. Babcia straciła dziesięcioro dorastających dzieci, więc z tym większą czułością i miłością prawdziwie macierzyńską zajęła się sierotami.

Po powrocie do Słucka wróciła matka moja na pensję pani Kowalnickiej, gdzie poprzednio się uczyła razem z matką mego szwagra. Tam wykładał religię prawosławny duchowny. Ten zwracał na matkę moją baczną i pilną uwagę, i prześladował ją za to, że nie bywała ani na jego lekcjach, ani w cerkwi. Chciał naturalnie i nas później zagarnąć, ale mu się nie udało dzięki poświęceniu rodziców moich, którzy skazali siebie na dobrowolne wygnanie dla zachowania nam wiary.

Wśród takich walk i trudności przeszło kilkanaście lat. Ojciec mój skończył uniwersytet i przyjął miejsce domowego lekarza w dobrach księcia Witgenstejna, w Słucczyźnie, ale po trzech latach przeniósł się do Tweru, żeby zejść z oczu wszystkim „opiekunom”. Matka moja pojechała tam również ze swoją krewną, Ludwiką Borowską. Proboszczem w Twerze wówczas był najmłodszy brat mego Ojca, ksiądz Hugo, który dał ślub rodzicom w roku 1859 i wszystkie formalności załatwił. Jeszcze w tym samym roku dostał Ojciec mój posadę powiatowego lekarza w Korczewie, powiatowym miasteczku w guberni twerskiej nad Wołgą.

(…)

Kształtuje się struktura Zgromadzenia

Tymczasem, za łaską Bożą, praca nasza zaczęła wydawać plon. Marki, o których mówiono, że tam nie ma nic dobrego, zaczęły się zmieniać zupełnie. Dziewczęta dobrej woli, zapatrując się na nasze, jak je w Markach przezwano „wpólniaczki”, dlatego że wspólnie mieszkały, przyłączały się do nich i unikały tym sposobem zgorszenia, i swoim przykładem pociągały swoje rodziny. O to apostolstwo domowe chodziło Ojcu naszemu najwięcej, ponieważ wiedział z doświadczenia, że kapłani sami nie są w stanie zadośćuczynić wszystkiemu, że koniecznie potrzebne są takie osoby, które by umiały zachęcić obojętnych i grzeszników z dala od Kościoła żyjących do zbliżenia się do Niego i do Jego sług.

Wiele było takich, które miały obowiązek utrzymywania rodziców lub młodszego rodzeństwa, więc opuścić domu nie mogły, a pragnęły należeć do naszej gromadki. Nie wiedziałam w końcu, co robić z tym wszystkim, więc udałam się po radę do Ojca. Od zamiaru założenia ściśle wspólnego życia nie chciałyśmy odstąpić, ale nie wszystkie moje pupilki do tego były odpowiednie. Wybrałam te, które miały ducha dobrego i zabierałam je z fabryk, ale okazało się, że wyrywanie ich ze środowiska, w którym tyle dobrego robiły, było krzywdą i osłabiało wpływ nasz na ogół fabryczny.

Powiedziałam Ojcu, że nie wiem, co mam robić. Być tak, jak dotychczas, w rozsypce, każda sobie, niepodobna, bo potracimy ducha, potrzeba koniecznie ogniska, w którym by się ściśle wszystko zachowywać mogło. Z drugiej strony, zabierając dusze odpowiednie z fabryk, psujemy same swoją robotę, ale znowuż pozostawiać je dlatego, żeby interes, chociaż duchowy, dobrze szedł, zdawało mi się nieuczciwym. Nie wiem, jak wybrnąć z tego błędnego koła. Ojciec odpisał mi, że naszym zadaniem nie jest propagowanie swego tylko, ale ogarniać mamy wszystko; ścisłe ognisko potrzebne jest koniecznie, ale do wzniecenia pożaru potrzebne są iskry, które się rozpalają w ognisku i rozlatują na wszystkie strony. Tymi iskierkami mają być właśnie te, które pracują w fabrykach i wspólnie mieszkają i te również, które przy rodzinach mieszkają. „Życie zakonne – mówił Ojciec – musi przeniknąć wszędzie, do fabryk i warsztatów, do chat wieśniaczych i do pałaców. Dopiero wtedy społeczeństwo się zmieni i odrodzi, kiedy Kościół przeciwstawi armii szatańskiej, doskonale zorganizowanej a ukrytej i wciskającej się wszędzie, również doskonale zorganizowaną armię Chrystusową, sprzysiężoną i ukrytą, która by, nie będąc skrępowaną habitem, również wszędzie wciskać się mogła i niszczyć jad, zaszczepiany przez tamtą”.

Słowa te trafiały mi prosto do serca, bo mi Pan Bóg dał wielką miłość dla dusz, a im były biedniejsze i bardziej wzgardzone, i opuszczone, tym milszymi były sercu memu. Życie nasze ukryte nabierało coraz to większego uroku w oczach moich i coraz silniej przemawiało do duszy. Nic na świecie już mnie nie obchodziło, tylko ta sprawa wielka, którą mi Pan Jezus dał, pomimo mojej nieumiejętności – czułam się coraz bardziej niegodną tej łaski.

Stanęło na tym, że siostry pracujące w fabrykach będą miały lżejsze obowiązki, mianowicie pod względem ubóstwa i ćwiczeń, a siostry prowadzące ściśle wspólne życie, będą ich mistrzyniami i kierowniczkami. 9 stycznia 1925 roku. Musiałam przerwać moją pisaninę i dopiero po długiej przerwie mogę ją rozpocząć na nowo. Moim zdaniem i pragnieniem było, żeby nasze eksternistki, któreśmy nazywały siostrami zjednoczonymi, były podzielone na dwa działy jeszcze, mianowicie na zjednoczone, które by składały śluby i mieszkały wspólnie i na stowarzyszone, które by ślubów nie składały i mieszkały przy rodzinach swoich, a nawet i z tych, które wspólnie mieszkały, żeby nie wszędzie miały obowiązek składania ślubów, boć ich życie nie było we właściwym tego słowa znaczeniu wspólnym, skoro każda miała swoją kasę u siebie i płaciła za życie, ale żeby urządzać dla ślubujących mieszkania oddzielnie od nieślubujących, żeby tym sposobem ułatwić siostrom naszym prowadzenie ich, a tamte uchronić od zazdrości, że ta po ślubach, a tamta nie.

Gdyby siostry były zastosowały się do tego i wiernie tego trzymały, uniknęłoby się bardzo wiele przykrości i awantur w przyszłości, i to piękne dzieło trwałoby do dzisiaj, ale niestety, siostry kierowniczki były same niewyrobione i nie rozumiały dobrze tego podziału. Każda chciała być Mateczką (zjednoczone miały nazywać swoje kierowniczki Mateczkami, a Stowarzyszone – Paniami), więc wprost same wmawiały nieraz, może nawet bezwiednie, to pragnienie zakonności i ślubów, wtajemniczały osoby całkiem nieodpowiednie i nieszlachetne nawet, których trzeba było później bać się, bo zdolne były nawet do denuncjacji, która dla nas była rzeczą straszną. W końcu doszło do tego, że z powodu tych nielicznych, ale niebezpiecznych osobników, zmuszone byłyśmy trzymać się z dala od wszystkich zjednoczonych, bo gdybyśmy chciały wyróżniać dobre, powstałaby burza, mogąca zniszczyć wszystko. Właściwie to nasze trzymanie się z daleka od nich polegało na tym jedynie, żeśmy ich nie wtajemniczały w sprawy Zgromadzenia. Poza tym obcowałyśmy z nimi serdecznie, a siostry nasze służyły im z wielkim poświęceniem, a jeżeli robiły głupstwa, to nie ze złej woli, ale jedynie z braku doświadczenia, tak jak ja sama.

Z początku mieszkały nasze siostry ze zjednoczonymi i zajmowały się ich gospodarstwem (tak było np. w Żyrardowie za siostry Małgorzaty, w Warszawie na Krochmalnej przy mnie), a jednocześnie w swojej części mieszkania prowadziły pracownie na własne utrzymanie. Jednak po niejakim czasie zaczęły odzywać się niektóre ze zjednoczonych, że nas utrzymują, że nie dałybyśmy sobie bez nich rady. Siostry nasze oburzyły się na to i nie chciały z nimi mieszkać. Pozwoliłam na to, ale to był błąd. Należało się usunąć z mieszkania te, które się w ten sposób odzywały i trzymać silniej całą gromadę, ale tego co prawda dokazać byśmy nie mogły bez pomocy spowiedników, którzy przeważnie lekceważyli sobie ten nowy sposób życia „bez dachu i bez dyszla”, jak go nazywali, wyśmiewali się z babskich rządów i kazali tym naszym zjednoczonym dobrze kieszeni pilnować, żebyśmy ich nie obrały zanadto. Nie wszyscy tak mówili, byli i tacy, którzy nas rozumieli i dopomagali nam, ale tacy zwykle nie mają takiego posłuchu u ludzi ciemnych, jak ci, co krytykują i przyganiają.

Niektóre zjednoczone lepszego ducha żałowały nas, płakały, ale nic nie pomogło, musiałyśmy się rozłączyć. Każdy dom dostał gospodynię, wybraną spomiędzy nich, a oprócz tego Mateczkę spomiędzy naszych sióstr. Gospodynie dostawały pieniądze na zakupy, a Mateczki odbierały od wszystkich mieszkanek pieniądze na życie i mieszkanie, i prowadziły rachunki, o ile umiały to robić.

Pieniądze, które pozostawały od życia, szły na kupno sprzętów gospodarskich i mebli, tak że te domy były bardzo przyzwoicie urządzone, z daleko większym komfortem, niż nasze. Pieniądze, które pozostawały każdej z nich po odtrąceniu kwoty na życie i mieszkanie, składała każda u siebie, najczęściej w pudełeczkach opatrzonych napisem, do kogo należą, i złożonych w szufladzie zamkniętej na klucz, który przechowywała u siebie Mateczka.

Byłyśmy strasznie naiwne wszystkie – nie przyszło nam do głowy, że łatwo dobrać kluczyk do takiej szufladki i wyciągnąć pieniądze. Nie miałyśmy podobnych myśli same, więc i drugich nie posądzałyśmy, tymczasem zdarzało się od czasu do czasu, że pieniądze ginęły, a siostry zjednoczone upominały się od nas i musiałyśmy wynagradzać. Tak być nie mogło długo, więc kazałam każdej z nich składać oszczędności do kasy oszczędnościowej, a książeczki kasowe mieć przy sobie. Pomimo to niektóre siostry nie stosowały się do tego rozporządzenia, trzymały pudełeczka, a nawet pożyczały z nich bez wiedzy właścicielek pieniądze na potrzeby domu. Kładły wprawdzie kartki, ile z którego pudełka wzięto, i jestem pewna, że odkładały na miejsce te pożyczki, ale w każdym razie pole do nadużyć było wielkie dla jednej i drugiej strony. Wobec tego nie można się dziwić, że niektóre niegodziwe dziewczyny kazały sobie płacić tyle, ile im się podobało.

Kazałam siostrom prowadzić rachunki. Dałam nawet specjalnie na ten cel wydrukowane blankiety, z których się robiło książeczki rachunkowe dla zjednoczonych i duże książki dla wspólnych sióstr, ale to wszystko poszło na zmarnowanie, częściowo skutkiem niedbalstwa sióstr, częściowo z powodu rewizji Moskali, którzy szukali właśnie wspólnoty u nas, więc trzeba było te książki dobrze chować, a przy pierwszym lepszym alarmie, niszczyć. Ile mnie to wszystko kosztowało, ile walk przeszłam z tego powodu, o tym Bóg jeden wie i Ojciec, któremu mówiłam wszystko.

Do tej pracy potrzeba było osób inteligentnych i zamiłowanych w niej, a u nas były z wyjątkiem kilku same mało wykształcone, bardzo dobrego ducha, świątobliwe nawet, ale zaledwie niektóre z nich zrozumiały rzecz jak potrzeba było, a z tamtych kilku wykształconych, zaledwie trzy miały do tej pracy zamiłowanie i prowadziły ją mądrze (śp. Elekta, siostra Jolanta i śp. Marta). Ojciec odpowiedział mi: „Skąd tu tych mądrych nabrać? Masz doskonałe dusze, więc rób z nimi, co możesz i jak możesz. Dzieł swoich Pan Bóg zwykle dokonywać przez maluczkich i niedoświadczonych, żeby się Jego moc okazała w tym i żeby ludzkiej mądrości nie przypisywano tego, co jest Jego sprawą i Jego dziełem”.

Te słowa Ojca przyjęłam, jak zwykle, z wiarą i postanowiłam sobie od razu stosować się do nich. Wolałam żeby w Zgromadzeniu naszym okazała się moc Boża, niż moja mądrość i poświęcać się wolałam dla sprawy Bożej, niż dla mojego utworu jakiegoś. Pan Jezus najdroższy dał mi to zrozumieć w ten sposób, że postawił przed oczyma duszy mojej Siebie, w otoczeniu Apostołów swoich, prostaczków nieokrzesanych. Piotr, prostaczek, zaparł Go się ze strachu, ale potem, nawróciwszy się, został filarem Kościoła, bo Duch Święty mówił i działał przez Niego; a mój Patron, święty Paweł, wykształcony, prześladował Pana Jezusa, a potem, nawróciwszy się, został drugim filarem Kościoła świętego, bo i przez niego mówił i działał Duch Święty.

Zrozumiałam, że nie tyle znaczy większe lub mniejsze wykształcenie, ile świętość wewnętrzna, która robi z nas powolne narzędzia w rękach Bożych, więc postanowiłam to, co we mnie od dzieciństwa wpajano, szukać naprzód Królestwa Bożego i szerzyć je w duszach mojej pieczy powierzonych, i ufać mocno, że Pan Bóg resztę nam przyda, więc od początku zaczęłam więcej dbać o ducha, niż o byt materialny i przestałam martwić się brakiem powołań wykształconych, ale zrozumiałam swój obowiązek kochania dusz i cenienia ich bardzo wysoko, tak jak Pan Jezus kochał i cenił swoich towarzyszy, którzy Go nie rozumieli, ale kochali ślepo. Nie wymagał od nich Pan Jezus heroizmu, bo nawet pozwolił im ulec uczuciom bojaźni i rozproszyć się podczas Męki Jego, bo jeszcze nie nadeszła godzina przeznaczona, jeszcze Duch Święty na nich nie zstąpił. Potrzebną była ta słabość ich, żeby potem nikt nie mógł powiedzieć, że dzięki ich mądrości roztropności Kościół ocalał, i żeby nie ucierpiała przez to ich pokora, bez której Duch Święty nie mógłby wziąć tych dusz w posiadanie swoje.

Zrozumiałam, że mam sama starać się o pokorę ducha i w pokorze zwracać oczy ciągle na Pana Jezusa, i szukać u Niego światła i sił do pracy, a przede wszystkim tak kochać Jego wolę świętą i szukać jej we wszystkim, a tak łamać swoją wolę i swoją naturę, i swoje upodobania, żeby Bóg mógł ze mną robić, co Mu się podobało. Ten obraz Pana Jezusa w otoczeniu uczniów pozostał na zawsze w pamięci mojej, a ile razy chwilowe (bardzo rzadko to się zdarzało) zniechęcenie przyszło z powodu niezrozumienia mnie, moich myśli i planów przez moje towarzyszki, zaraz jakby iskra elektryczna przeszło przez moją duszę pytanie Pana Jezusa: „A jak Ja miałem, żyjąc na świecie, kto Mnie rozumiał? Jedna tylko Maryja. Jak ludzie odpłacali i odpłacili ostatecznie za wszystko, co dla nich zrobiłem? Masz Ojca i Matkę – oni ci wystarczą”.

Największym moim skarbem na ziemi byli Ojciec nasz i Matka Elżbieta. Mając ich, mogłam nie dbać o nikogo i o nic, trzymałam się ich ślepo, a unikałam tych wszystkich, którzy mnie od nich odwieść mogli, albo wrogo dla nich byli usposobieni i dziękuję Bogu za tę łaskę, bo widzę, do czego doszły te, które Ojca opuściły i oddały się pod inny kierunek – same ducha straciły i Zgromadzenia swoje zmarnowały, albo na fałszywe tory wprowadziły. Bałam się tego bardzo, a wiedząc, że posłuszeństwo jest jedynym lekarstwem na wszelkie zboczenia i zamieszania, oddałam się w ręce Boga w osobie Ojca naszego i teraz, po 36 latach służby Bożej, mogę powiedzieć, że nie żałowałam tego ani na chwilę, i że gdybym obecnie na nowo wybierać mogła, wybrałabym to, co mam, bo pomimo przykrości i utrapień, jakie przeszłam, i udręczeń różnych, które Pan Bóg na mnie dopuszczał z miłosierdzia swego, miałam zawsze spokój wewnętrzny i to mocne przeświadczenie, że pełnię wolę Bożą, że jestem na tej drodze, którą mi Pan nasz najdroższy sam przeznaczył. Niech Imię Jego będzie uwielbione za te wielkie łaski i dobrodziejstwa, za to, że chce zajmować się i kierować swoim biednym robaczkiem.

Czułam się zawsze szczęśliwą, bo największym szczęściem, którego nic zamącić nie zdoła, jest zupełne poddanie się woli Bożej i ukochanie jej całą duszą, a ja naprawdę od pierwszej chwili wejścia na drogę Bożą zrozumiałam to i zaczęłam się w tym ćwiczyć, zachęcana przez Ojca do coraz to większego zapomnienia o sobie, a szukania we wszystkim, co mnie spotyka, woli Bożej. I teraz nie mam na świecie nic droższego nad wolę Bożą i ufam, że Pan Bóg nie pozwoli mi w tym uczuciu osłabnąć, ale będzie mnie podtrzymywał do końca. Pragnę, żeby ostatnie słowa moje, jeżeli nie ustami, to sercem wymówione były: „Bądź wola Twoja, Panie”. „Ani żyć, ani umierać, tylko wolę Twoją spełniać pragnę zawsze” – bo to droga najbezpieczniejsza jak dla duszy, tak i dla ciała.

Tego, kto kocha wolę Bożą, nic nie denerwuje, a więc i nerwy się nie szarpią, a słowa „Bóg tego chce” lepiej uspokoić potrafią, niż najskuteczniejsze krople i inne leki na nerwy, bo przywracają spokój duszy, a każda przykrość miłą się staje, a człowiek, zamiast jęczeć i krzyczeć, tuli się sercem do Boga i oświadcza Mu, że to, co z Jego ręki pochodzi, jest zawsze najmilszym i choć ta ręka najukochańsza zaciąży czasem na tym biednym robaku i twardą się wydaje, jednak nie może powiedzieć nic innego, jak te słowa: „Gdzież pójdę? Tyś jest miłością moją i szczęściem moim; słodszym jest cierpienie z ręki Twojej, niż pociecha poza Tobą”.

Zadaniem całego życia naszego jest urobienie duszy naszej na wzór Pana Jezusa, wyrzeźbienie obrazu Jego w tym materiale (charakter nasz i usposobienie naturalne), jaki nam Bóg dał, w kamieniu czy w marmurze, w żelazie czy w drzewie, a w dodatku jeszcze mamy go coraz to bardziej ulepszać i doskonalić. A czy podobna wyrzeźbić cokolwiek jedwabną nitką, albo złotym sznureczkiem? Nie, wszystkie narzędzia muszą być z twardej stali, począwszy od młota, którym artysta otłukuje bryłę dla nadania jej kształtu konturu, i skończywszy na najdelikatniejszych dłutkach, którymi swoje arcydzieło wykańcza.

Dusza, która pragnie wykończyć obraz Boży w sobie, powinna oddać się w ręce swego Mistrza. Nie wybierać narzędzi, którymi ten Boski Mistrz ma się posługiwać w pracy, ale przyjmować z radością uderzenia młotem i drapania rylcami rozmaitego gatunku. Bryła kamienna nie ma pojęcia o obrazie, jaki z niej pragnie wykuć Mistrz, więc musi pozwolić robić ze sobą, co Mu się podoba, póki On nie orzeknie, że już dosyć. My tak samo, jakkolwiek mamy pojęcie o wzorze, według którego mamy się urabiać, nie mamy wszakże pojęcia, jaką drogą do niego dojść. Jedyna rada na to, oddać się Mistrzowi naszemu bez zastrzeżenia, chcieć zawsze tego, czego On chce i znosić cierpliwie wszystko od wszystkich, wszystko, co Bóg bezpośrednio zsyła duszy, albo przez ludzi dobrych i złych.

Ludzie są dla nas tymi młotami i młoteczkami, dłutami i rylcami, ale kieruje nimi ręka Boża, ale my tej ręki często nie widzimy przez mgłę naszych ułomności, a szczególnie miłości własnej, i czujemy niechęć dochodzącą czasem do nienawiści, za to, co nas przybliża do osiągnięcia celu naszego. Nie dziwię się świętym, którzy najwięcej miłości okazywali tym, którzy im najwięcej dokuczali – oni rozumieli, po co żyją na świecie i po co przyszli do zakonu. Pragnę ich w tym naśladować. Zdaje mi się, że Pan Jezus dał nam przykład pod tym względem. Kochał swoich nieprzyjaciół, prześladowców i katów, i modlił się za nich, bo oni Mu dopomogli osiągnąć cel, w jakim na świat przyszedł. Oni nie wiedzieli, co czynili, bo byli tylko narzędziami w ręku Ojca Niebieskiego, sumienie mieli przewrotne, serce zatwardziałe, ale Bóg użył tej złości ich dla zbawienia świata. Dusza, która się tymi uczuciami przejmie i trwa w nich mężnie, nie potrafi w końcu nienawidzić nikogo, albo nawet najlżejszą niechęć żywić w sercu i potrafi uśmiechać się życzliwie do tych, którzy jej najbardziej dokuczyli, a przez to samo nabiera coraz to większego podobieństwa do swego Wzoru, do Jezusa umierającego na krzyżu.

Ale wracam do przerwanego opowiadania. Zaczęłam dokładać wszelkich starań do wyrabiania duchowego moich sióstr kochanych. Trudno mi było podołać temu, ponieważ byłam sama jedna, bez żadnej pomocy, ale robiłam, co mogłam. Jeździłam od domu do domu i uczyłam przez czas pobytu mego w każdym z nich, jak mi Pan Bóg dał. Starałam się zachęcać do miłości Bożej i bliźniego, do ofiarności wielkiej, do zaparcia się siebie i innych cnót w naszym życiu potrzebnych, a sama starałam się spełniać wiernie i ćwiczyć się w tym, czego uczyłam.

W roku 1892 siostry nasze wspólne oddzieliły się od zjednoczonych, ja sama najdłużej z nimi mieszkałam przy ul. Krochmalnej nr 25 i sama to wypróbowałam, ale ponieważ prowadziłam rachunki, mogłam wszystko sprawdzać. Pewnego dnia przyszła do mnie jedna z nich z prośbą, żeby jej oddać pieniądze, bo ona chce sobie tańszego mieszkania poszukać, że tutaj jest wyzyskiwaną. Przyniosłam książkę rachunkową i policzyłam wobec niej, ile ona zarobiła i ile na siebie wydała. Okazało się, że była mnie winną 6 rubli. Zawstydziła się i przeprosiła, mówiąc, że nie ze siebie to zrobiła. Potem przyszła druga z tą samą pretensją i okazało się, że była mi winną 12 rubli – ta również przeprosiła. Darowałam im ten dług, bo za trudno byłoby im uiścić się z niego, ale wynajęłam dla nich mieszkanie gdzie indziej, dałam kucharkę spomiędzy nich i przestałam zajmować się ich kasą, co było nawet niepotrzebnym, gdyż zdążyły się nauczyć i wiedziały dobrze, w jaki sposób trzeba grosz oszczędzać.

Ale nie wszędzie dały one za wygraną. Zaczęły od czasu do czasu przynosić siostrom to trochę mąki, to cukru itp., w niewielkich ilościach naturalnie. Szczególnie w Żyrardowie to praktykowały, a ponieważ siostrom było dość ciężko, patrzyłam na to przez szpary, sądząc, że nie godzi się robić im przykrości, odrzucając to, co one ofiarują z dobrego serca, dla okazania swojej wdzięczności. Zresztą, zabierały one nam tyle czasu w dni powszednie, przychodząc z interesami i odrywając przez to siostry od pracy, że te ich datki ani w małej części naszych strat powetować nie mogły. Swoją drogą dowiedziałam się, że one mają to przekonanie, że nas utrzymują, a przynajmniej, że my bardzo dużo korzystamy z nich. Wtedy zabroniłam siostrom przyjmowania czegokolwiek bądź, ale tamte nie dały za wygraną i zaczęły podrzucać to, co chciały dać. Siostry znajdowały w kuchni na stole, albo w szafce, a nawet pod stągiewką od wody różne paczuszki z mąką kaszą itp. Trudno było dochodzić, kto to robi i awanturować się z nimi, zresztą zdawało nam się, że takie bezimienne dary mogą pochodzić tylko z życzliwego serca, jednak i tu spotkał nas zawód. Mianowicie jedna z nich (Emilia Lancberger w Żyrardowie) wypisała nam całą listę, która się zaczynała od słów: „Podrzuciłam Wam gęś, funt mąki, 2 funty kaszy, bochenek chleba i jeszcze bochenek chleba” itd. na czterech stronach dużego arkusza papieru, a w końcu: „Jezdeśta mi winne za to 200 rubli i oddajta, bo was do policji zaskarżę.

To był ciężki cios dla nas – 200 rubli w owych czasach była to suma ogromna, a pogróżka policją przygnębiające robiła na nas wrażenie. Ale Pan Bóg zlitował się nad nami. Mieszkałyśmy, a raczej siostry zjednoczone mieszkały w domu sołtysa, który był dla nas bardzo życzliwy, więc kazałam siostrom jemu tę sprawę przedstawić i zasięgnąć rady. Oburzył się poczciwy pan Kotliński i wezwał Emilię do siebie. Spisał umowę pomiędzy nami, że będziemy jej spłacały co miesiąc po 10 rubli na ręce pana Kotlińskiego. Zapłaciłyśmy cztery raty i na tym się skończyło, ponieważ otrzymałyśmy od niej list następującej treści: „Nie płaćta mnie już więcej, bo mnie Pan Bóg za was skarał, straciłam dobrą robotę i siedzę w domu, i siostra moja, która mnie do tego podmówiła, też robotę straciła, więc nie chcemy waszych pieniędzy”.

Przestałyśmy płacić, a one podobno wkrótce powróciły do swojej pracy. Wtedy zabroniłam, z polecenia Ojca naszego, pod nie błogosławieństwem Bożym, przyjmować od nich cokolwiek bądź, a podrzucane paczki kazałam oddawać do przytułku naszego, któryśmy urządziły dla chorych zjednoczonych sióstr. Powiedział mi Ojciec, że Pan Bóg przez te przykrości daje nam wskazówkę, jak mamy postępować i Zgromadzenie urządzać na przyszłość. Co do mnie, nie przyjmowałam od nich nic, nawet jadać u nich nie chciałam, a jeżeli byłam zmuszoną zjeść cokolwiek, to wybierałam rzeczy najprostsze zwykle i w bardzo małej ilości.

Gdyby siostry były posłuchały tego rozporządzenia, nie doszłoby nigdy do tych awantur, jakie później się stały. Im się zdawało, że my bez nich obejść się nie możemy, więc uważały siebie za dobrodziejki nasze, a ponieważ pokorą nie grzeszyły, lubiły głosić swoje dobrodziejstwa i psuły nam opinię.

Siostry nasze myślały tak samo, że bez nich ciężko nam będzie utrzymać się, ale gdyby były ślepo usłuchały mojego rozporządzenia z poddaniem się woli Bożej i z wiarą w posłuszeństwo święte, przekonaliby się wszyscy, że potrafimy sobie radzić same i one byłyby pokorniejszymi, i więcej ceniłyby naszą pracę bezinteresowną, a siostry przykładałyby się szczerzej do roboty i nie marnowałyby czasu na niepotrzebne gawędy z nimi i uchroniłyby się od nadużyć, których się dopuszczały niektóre w większym lub mniejszym stopniu.

Co prawda, te siostry, które najwięcej nadużywały, poodchodziły od nas i powychodziły przeważnie za mąż, a na te, które słuchały i stosowały się do zakazu mojego (właściwie nie mojego, ale Ojca), żadna ze zjednoczonych ani słowa nie mówi i cieszą się ich szacunkiem. Do tej liczby należą Matka Leona, Matka Gwidona, siostra Bernarda, śp. siostra Elekta, siostra Jolanta, siostra Magdalena, siostra Kunegunda, siostra Alojza, śp. siostra Marta i wiele innych. Niektóre z sióstr narobiły długów u zjednoczonych, a potem pisały do mnie: „Pożyczyłam tyle to i tyle od tej i od tamtej – kto to będzie płacił?”. Spadało to naturalnie na moją głowę. Swoją drogą, pożyczały siostry te pieniądze na chleb i konieczne potrzeby. Bałam się długów, bo Ojciec mój od dziecka wpajał w nas zasadę zgodnego pożycia przychodu z rozchodem, w dodatku nie miałam żadnego zapewnienia oddania ich, więc znowu udałam się do Ojca z zapytaniem, co robić. Ojciec odpowiedział mi, żebym się nie bała, żebym pożyczała, byleby siostry głodu nie miały i nie marnowały zdrowia, żebym była spokojna, że Pan Bóg mi dopomoże spłacić wszystko co do grosza. Tak się też stało później.

(…)

Jest to fragment książki:

Aniela Róża Godecka, Autobiografia, red. Bogumiła Czemko

Wydawnictwo: Edycja Świętego Pawła

Książka jest >>TUTAJ<<

Aniela Róża Godecka (1861-1937), urodzona i wychowana na terenach Rosji, ale w polskiej rodzinie szlacheckiej Kostków, z której wywodził się m.in. św. Stanisław. Z wykształcenia i zamiłowania nauczycielka, ale jej szczególnym powołaniem było głoszenie ewangelii pracy wśród robotników. Z inspiracji bł. Honorata Koźmińskiego założyła Zgromadzenie Małych Sióstr Niepokalanego Serca Maryi (siostry honoratki), aby nieść robotnikom i ich rodzinom konkretną pomoc duchową, zawodową, oświatową i medyczną.

Autobiografia pozwala nam poznać barwne życie Anieli Róży Godeckiej, które sama przed nami odsłania. W narracji mocno wybrzmiewa rzeczywistość zaborów, emigracji i pierwszej wojny światowej, która jest tłem dla ciężkiego życia robotników w czasach rewolucji przemysłowej. Pojawiają się wątki rodzinne, koleżeńskie, czasy szkolne, praca zawodowa. Wiele miejsca poświęca odkrywaniu życiowego powołania i poszukiwaniu Boga.

To pierwsza tak obszerna forma opowieści o tej Bożej kobiecie, która walczyła o robotników, w tym także o prawa pracujących kobiet, co było ewenementem na tamte czasy. Starała się uchronić dusze tych, nad którymi przyjęła opiekę, aby je zachować dla Boga. Nic dziwnego, że ta, która jest dziś w drodze na ołtarze, już dawno uważana jest za patronkę ludzi pracy.

opr. ac/ac

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama