Sto pomysłów na... Kościół

Coraz częściej mamy do czynienia z redukowaniem chrześcijaństwa do humanizmu. Czas pandemii pokazuje to szczególnie dobitnie

A może i tysiąc. Polacy zawsze słynęli z tego, że mogło nam brakować wolności, kartek na cukier i mięso, benzyny, ale nigdy nie brakowało pomysłów na ulepszenie świata. Kogo trener kadry piłkarskiej powinien wystawić do pierwszej „jedenastki”? Co musi zrobić premier? Jakie leki ma przepisać lekarz? Jaki powinien być Kościół? Doskonale wiemy! Tych ostatnich dywagacji w minionym czasie znacząco się namnożyło.

Zamknięte kościoły w święta, ograniczona możliwość uczestnictwa wiernych w liturgii, przeniesienie aktywności duszpasterskiej do internetu - i pytania: co będzie z Kościołem, kiedy wszystko powróci do normalności? Tym żyjemy... Uda się „odkręcić” różne dyspensy i nieodpowiedzialne deklaracje? To wszystko generuje potężną falę dyskusji. Co je łączy? Generalnie dotyczą jego „personelu sfery naziemnej”, zewnętrznych praktyk (np. Komunia św. na rękę czy do ust?), krytyki tych, co uważają, że w świątyni można zarazić się koronawirusem łatwiej niż w „Biedronce” i odwrotnie - że nie można złapać go, bo konsekrowane ręce kapłana są aseptyczne. Jakby przyszłość Kościoła zależała wyłącznie od nas.

Gdzie tkwi błąd?

Zapominamy, że „ludzka” cząstka Kościoła to tylko mały wycinek prawdy. Nader często odnosi się wrażenie - słuchając wynurzeń laików - iż jest to koteria, partia, o której losach decydują oni sami. Pan Bóg jest „średnio” do czegokolwiek potrzebny. Coraz częściej mamy do czynienia z upodabnianiem (redukowaniem?) chrześcijaństwa do humanizmu, który, rzecz jasna, jest piękny i potrzebny, ale nie zastąpi prawdy o krzyżu i kochającym „do końca” Bogu. Zapominamy o fundamentalnej zasadzie, którą św. Paweł wyraził prosto i zwięźle: „Łaską bowiem jesteście zbawieni przez wiarę. A to pochodzi nie od was, lecz jest darem Boga: nie z uczynków, aby się nikt nie chlubił” (Ef 2,8-9). Tzw. dobroludzizm (odsyłam do mojego tekstu z „Echa” 40/2018) to stanowczo za mało. Swego czasu ks. Wojciech Węgrzyniak na swoim blogu pisał: „Stary Testament jest świadectwem przymierza Boga z Izraelem, Nowy - świadectwem przymierzem Boga z całą ludzkością. Natomiast Najnowszy zdaje się być świadectwem przymierza ludzi z ich własnymi wyobrażeniami. Przymierza, w którym Bóg ma do powiedzenia tylko tyle, ile człowiek pozwoli Mu powiedzieć” (źródło: www.wegrzyniak.com). To trafna diagnoza.

W Najnowszym Testamencie nie ma już miejsca dla Jego łaski. Dla współczesnego człowieka jest zbyteczna. Ciekawe, że jak bumerang powraca do nas herezja pelagianizmu (w V w. zwalczana szczególnie ostro przez św. Augustyna). Z grubsza rzecz ujmując, chodzi o to, że łaska Boża nie jest konieczna do zbawienia - jest osiągalna bez jej pomocy, dzięki własnemu wysiłkowi kierowanemu przez wolę. Dokładnie z tym samym zjawiskiem mamy dziś do czynienia. Wspomniany dobroludzizm wydaje się być kolejną tego emanacją.

Ale to nie koniec ślepych uliczek w dyskusji o Kościele.

Księża na księżyc

nabazgrał ktoś farbą na elewacji kościoła. Ktoś inny dopisał: „I co dalej?”. No właśnie. Rzecz w tym, że jedna skrajność rodzi drugą. Stąd w praktyce pojawia się inna postawa: księża na pomniki! OK. Pytam: co dalej?

O ile ziemskiego satelitę dzieli od nas jednak jakieś kilkaset tysięcy kilometrów, o tyle cokół pomnika da się stosunkowo łatwo zbudować. Nie chodzi o marmur czy granit, lecz o ludzką imaginację w ten sposób symbolizowaną.

Największą krzywdę, jaką wspólnota (parafia, diecezja, grupa modlitewna itp.) może uczynić księdzu (i jednocześnie sobie), to postawienie go na piedestale! Uczynienie pomnikiem bez skazy - niedosiężnym, przeznaczonym do podziwiania przez maluczkich. To katastrofa! Owszem, bywa i tak, że kapłan (choć to może dotyczyć każdego) sam sobie wystawi monument, wdrapie się nań z żądaniem hołdów. Nieszczęsny! Nie dostrzega swojej śmieszności. W archidiecezji warszawskiej krąży humorystyczna opowieść o tym, jak księża zapytali swojego kolegę ze studiów (który otrzymał nominację biskupią), w jaki sposób mają się teraz do niego zwracać. - No jak, normalnie! Ekscelencjo! - odrzekł.

Na wsi mówią: ot pytał się, pytał, to się i dopytał...

Ale na poważnie: usadowienie księdza na pomniku wcale nie musi być wyrazem przesadnego szacunku czy czołobitności. Jest w istocie sprytnym pójściem drogą na skróty. I szalenie niebezpieczną pułapką - analogiczną do tej, w którą wpadliśmy, zakuwając pamięć św. Jana Pawła II w spiż, zapominając o tym, że stokroć ważniejsze jest jego dziedzictwo intelektualne i duchowe, dziś - jak to niedawno ze smutkiem skomentowała Wanda Półtawska - zakopane głęboko pod mułem codzienności. Zbyt szybko to się stało. Dlaczego? Czy dlatego, że wolimy patrzeć nań jako na bohatera, egzemplum - nierealne, z innego świata - a nie przewodnika w drodze ku świętości? Bo wtedy jest... tylko bohaterem. Nie prowokuje i nie porusza sumienia. Można się nań obrazić, gdy okaże się, że spiż ma skazę. Wzburzyć, znajdując doskonały argument dla swojej cichej apostazji.

Kapłan, któremu zbudowano pomnik za życia - w opinii wiernych - nie ma prawa do błędu, pomyłki. Wszak jest „delegatem” społeczności, by w imieniu szaraczków błagać (przepraszam za sarkazm) „dobre Mzimu” o to, by jej się wiodło, by deszcz padał, kiedy trzeba, aby wnuczę maturę zdało, zaś pierwsze komunie i śluby były jak najokazalsze. Nie wolno mu okazać ludzkiej słabości, bo wtedy bóg (świadomie używam małej litery, bo z Bogiem nie ma on nic wspólnego) nas nie wysłucha. I będzie klapa.

Tyle czasem z naszej wiary zostaje. Choć... czy można stracić coś, czego się nie ma?

To efekt dobroludzizmu i przekonania, że wszystko zależy od nas.

Moc w słabości

Jeśli mamy prowadzić rzeczową dyskusję o roli księdza we wspólnocie, należy przede wszystkim pozbyć się złudzeń o doskonałości tych, o których Pismo Święte wzmiankuje, iż są „z ludu wzięci i dla ludu postawieni”. Wszyscy grzeszymy. I wszyscy możemy się spotkać na drodze naszego nawrócenia. Tylko tam. Nie pod czyimkolwiek pomnikiem.

Razem można iść tylko wtedy, gdy ma się świadomość własnej słabości - i słabości tych, którzy kroczą obok, niezależnie od stanu, profesji, realizowanego powołania. Jezus, gromadząc Dwunastu, nie wybierał najlepszych wedle ludzkiego rozeznania. Szymon Piotr definitywne otrzymał „nominację” papieską, gdy zszedł z pomnika (na który „wskoczył”, gdy usłyszał pod Cezareą Filipową, iż jest Kefas - Skałą), to znaczy wtedy, gdy znał już gorycz własnej słabości i zdrady. Nie wcześniej.

Mamy kroczyć razem do zbawienia. Tak naprawdę więcej dla duchowego dobra wspólnoty zrobi kapłan, którego podopieczni „przyłapią” na samotnej adoracji Jezusa w Najświętszym Sakramencie, niż jego utkane cytatami kazania. Więcej zrozumieją, gdy zobaczą go klęczącego u kratek konfesjonału, żałującego za grzechy i bijącego się w piersi, niż wówczas, gdy wydaje się im ideałem bez skazy. Jeśli zechcą zrozumieć. Bo często nie chcą. Bo tak wygodniej. Bo wtedy łatwiej stygmatyzować i oskarżać.

Tylko tak możemy spotkać się w Kościele. W gorliwości i „przejęciu do głębi serca” (por. Dz 2,37). W naszej zwyczajności. Nie wytykaniu palcami, obelgach albo przeciwnie - lukrowaniu. Nie w dobroludzizmie i przekonaniu, że wedle reguł Najnowszego Testamentu sami zbudujemy lepszy świat, że łaska Boża „nie jest nam do zbawienia koniecznie potrzebna”. To droga donikąd.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama