Targowisko próżności

Wyłączając ze swojego życia Pana Boga, nie da się wyciszyć pytań o sens, wyeliminować potrzeby bycia we wspólnocie, hierarchii świata, stawiania ołtarzy.

Kiedyś po koncercie, na którym zgromadziły się dziesiątki tysięcy fanów, zapytano Jima Morrisona: - Powiedz, o co tu chodzi? Dlaczego oni przyjeżdżają na twoje koncerty, a potem tak się zachowują, wpadają w rodzaj swoistej mistycznej ekstazy? - Bo oni pragną świętości... - odpowiedział muzyk, któremu skądinąd daleko było do Pana Boga.

Serwisy informacyjne w ostatnich dniach pękały w szwach od relacji ze ślubu księcia Harry'ego i Meghan Markle. Ach, cóż to był za ślub! - krzyczały tytuły gazet. Ile kosztowała suknia panny młodej, jak wyglądała ceremonia zaślubin, kto został na nią zaproszony, jakie kreacje założyły gwiazdy ekranu, kto z kim pojawił się na przyjęciu, jakie potrawy podano?! Ile tysięcy londyńczyków i gości z całego świata zgromadziło się na ulicach i placach, aby choć z daleka zobaczyć książęcą parę? Jakie sumy wydano na organizacje imprezy i ile przy tej okazji milionów funtów zarobili hotelarze, restauratorzy, producenci pamiątek, angielski fiskus? Istne targowisko próżności. Twardy biznes, rachunek (ekonomiczny i polityczny - po raz pierwszy od wielu miesięcy słowo „wedding” było częściej wyszukiwane w Google niż „brexit”) przeplótł się ze świadomie podkręconymi emocjami. Nihil novi.... Szkoda czasu na szczegóły.

Od lat zainteresowanie losami brytyjskiej monarchii nie słabnie, pomimo faktu, że jej rola sprowadza się bardziej do rangi symbolu, niż ma realny wpływ na politykę państwa. A mimo to transmisję z uroczystości oglądało - według różnych szacunków - blisko miliard ludzi na świecie! (w Polsce - jak podaje TVP - ponad 2 mln widzów). Skąd ta ekscytacja? - można postawić pytanie. - Przecież mamy XXI w., w którym miejsce bajkowych światów zajęła twarda rzeczywistość. Dawno skazano na banicję Boga, ponieważ nie mieścił się w realnym do bólu świecie. Wywalono na śmietnik tradycyjną metafizykę, zastępując ją „magią” świąt, quasi-przeżyciami religijnymi i „nową metafizyką” galerii handlowych, zakupowej ekstazy i blaskiem fleszy, rozświetlającym życie wybranych. Według teoretyków rzeczywistości wszyscy mają być równi. A tu królowa, książęta, niewyobrażalne dysproporcje, szaleństwo towarzyszące przychodzeniu na świat kolejnych „royal baby”! Co jest grane?...

O co tu chodzi?

Czy jest to tylko materializacja marzeń wyrosłych z bajek, przypominająca słodkie, beztroskie dzieciństwo w czasach twardych reguł i bezwzględnej walki? W epoce, w której kupuje się najwięcej antydepresantów, i w kraju, gdzie mało kto chodzi do jakiegokolwiek kościoła (czego nie można powiedzieć o wyznawcach islamu, bo ci budują meczety na potęgę!) i w którym powołano niedawno ministerstwo do spraw samotności? A może inaczej? Może chodzi o gwarancję stabilizacji, którą zapewnić ma monarchia w sytuacji, gdy nic już nie jest stałe? Dla wielu to również dowód, iż współcześnie też może spełnić się bajka o Kopciuszku. Oto bogaty książę poznaje skromną aktorkę. Nie zważa na jej niearystokratyczne pochodzenie, oliwkowy kolor skóry. Zakochuje się bez pamięci, a potem poślubia, wprowadzając wybrankę do królewskiego raju. Skoro TO się zdarza, to dlaczego nie wierzyć w cudowną odmianę własnego losu?... Trzeba tylko mocno tego pragnąć!

A może to tylko zabawa, konwencja? Przecież wszyscy wiedzą, że światła zgasną, kwiaty zwiędną, dekoracje wcześniej czy później trzeba będzie rozebrać. Wszak życie - w odcieniu szaroburym - musi toczyć się dalej... A mała chwila zapomnienia? No cóż, to przecież nic złego.

Może tak, może nie. Myślę, że w całym tym zamieszaniu należałoby dostrzec głębszy sens.

Bo oni pragną świętości...

Kiedyś po koncercie, na którym zgromadziły się dziesiątki tysięcy fanów, zapytano Jima Morrisona: - Powiedz, o co tu chodzi? Dlaczego oni przyjeżdżają na twoje koncerty, a potem tak się zachowują, wpadają w rodzaj swoistej mistycznej ekstazy?... - Bo oni pragną świętości... - odpowiedział muzyk, któremu skądinąd daleko było do Pana Boga.

Prawda jest taka, że każdy człowiek nosi w sobie ślad Stwórcy. Można go porównać do delikatnego signum - znaku, inicjału, jaki na swoim obrazie niegdyś pozostawiali wybitni malarze. Bywa, że odkrywa się je dopiero po latach podczas konserwacji, jak przykładowo miało to miejsce w przypadku słynnego dzieła El Greca przechowywanego w siedleckim Muzeum Diecezjalnym. Stąd wewnętrzna intuicja, a mówiąc precyzyjniej: podobieństwo do Niego każe nam zadzierać głowy do góry i - od zawsze! - poza sobą szukać uzasadnienia sensu własnego bytu. Tendencję potwierdzają starożytne odkrycia i jak najbardziej współczesne obserwacje. Nie chodzi tylko o zwyczajną ciekawość, pragnienie zgłębiania nowych światów czy - patrząc z innej perspektywy - wyzbycie się lęku, poprawę komfortu życiu. Ani też nie jest to sięganie po religię rozumianą jako „opium dla ludu”, która - jak mówili marksiści - pomoże znieczulić ból istnienia. Potrzebujemy sacrum, pisanego zarówno przez małe, jak i przed duże „s”.

Stawiam zatem tezę: czy szaleństwo związane z książęcym ślubem nie jest jakimś szczególnym rodzajem owego poszukiwania świeckiego sacrum? Wyrazem tęsknoty za mistycznym doświadczeniem „innego świata”, ulokowanego na pograniczu magii i nadprzyrodzoności, stanowiącego tak naprawdę (dość nieudolny) substytut doświadczenia religijnego, dawno porzuconego i wyśmianego?

Coraz więcej przebierańców...

Wbrew pozorom nie jest to twierdzenie wzięte z „z sufitu”. Wystarczy przyjrzeć się rozpaczliwym poszukiwaniom sacrum w różnego rodzaju świeckich ceremoniach, specyficznej „liturgii supermarketów”, otaczaniu nimbem boskości gwiazd filmu, sportu, celebrytów i polityków. Wszak to ten sam mechanizm, tylko w różnych odsłonach.

Ludzie - w myśl słynnych, często przywoływanych słów Gilberta Chestertona - są w stanie uwierzyć we wszystko - tym mocniej, im mocniej deklarują, że nie wierzą w nic. Bo tacy jesteśmy. A jako że natura nie znosi pustki, natychmiast pojawiają się substytuty Boga, nieba. „Życia nie da się oszukać, jak nie da się oszukać i ziemi - mówił bł. ks. Jerzy Popiełuszko. - Jeśli wrzuci się w nią plewy, zbierze się chwasty”. To prawda.

Wyłączając ze swojego życia Pana Boga, nie da się wyeliminować potrzeby bycia we wspólnocie, hierarchii świata, stawiania ołtarzy. Jeśli zrzucimy z nich Pana Boga, natychmiast pojawią się „konkurenci” domagający się hołdów, kadzidła i ofiar. I tak dzieje się dziś. „Coraz więcej przebierańców, coraz trudniej o oryginał” - śpiewał przed laty Andrzej Rosiewicz. Nikt nie przypuszczał, że skądinąd żartobliwe słowa celnie opiszą kawał naszej rzeczywistości.

Chrześcijańskie nabożeństwa a rebours

Kuriozalnie brzmią pomysły np. organizacji „mszy dla ateistów”. Oczywiście nie chodzi o satanistyczne rytuały, które przynależą do zupełnie innego porządku. Jak donosił swego czasu amerykański magazyn „The Blaze”, „coraz liczniejsze grupy bezwyznaniowców starają się stworzyć wspólnoty, które łączą ludzi na wzór religijnych, regularnych nabożeństw. Jednymi z pierwszych, którzy wpadli na pomysł «zebrań niedzielnych», była dwójka brytyjskich komików - Sanderson Jones i Pippa Evans. Jak sami twierdzą, zależało im na stworzeniu «kongregacji bez Boga, która zrzeszałaby ludzi w każdą pierwszą niedzielę miesiąca, aby mogli oni posłuchać inspirujących przemówień, pośpiewać i generalnie celebrować cud życia»” (źródło: www.deon.pl). Nic w tym złego. To chrześcijańskie nabożeństwa a rebours, które niestety, poza poprawą nastroju, wejściu w jakąś formę interakcji z innymi, tworzą namiastkę sacrum. I tylko to.

 

Żal mi tych ludzi. Może przestrzeń ich życia stanie się bardziej przestronna, jaśniejsza. Ale nadal pozostanie więzieniem. Bo brakuje Tego, który mógłby z niego wyprowadzić. A może jest inaczej - może On tam jest? W zachwaszczonych sercach, pustce, tęsknocie za odmianą, innym światem. W nieudolnych poszukiwaniach, nędzy i skłonności do urządzania sobie nieba na własną, ciasną miarę? Nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć.

Czas na pointę: dramatyczne poszukiwanie namiastek sacrum, budowanie nowej metafizyki bez odniesienia do Pana Boga, tysiące nowych ołtarzy, na które sadza się książęce pary, szaleństwo związane z royalbaby's, gwiazdami sportu, filmu i Bóg wie kogo jeszcze, pokazują, jak groteskowy staje się świat, gdy wypędzi się z niego Tego, który ten świat uformował, odkupił, ukochał miłością „do końca”. Udowadniają, jak robi się śmieszny, nieporadny, gdy zatraci się świadomość obecności w nim Pana Boga, gdy zagubi się wiara w zmartwychwstanie, Eucharystię, gdy opustoszeją kościoły.

Echo Katolickie 21/2018

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama