Życie z Bożej łaski

Rozmowa z Andrzejem 'Kogutem' Sową, autorem książki 'Ocalony. Ćpunk w Kościele' i gościem tegorocznego Jerycha Młodych

Z Andrzejem „Kogutem” Sową, autorem książki „Ocalony. Ćpunk w Kościele” i gościem tegorocznego Jerycha Młodych, rozmawia Agnieszka Wawryniuk.

Życie z Bożej łaski

Andrzej, skąd się wzięła ksywa „Kogut”?

Bo jako pierwszy w kluczborskiej załodze punkowej nosiłem irokeza. Po części oddawała też mój charakter. Byłem porywczy, po alkoholu rzucałem się do wszystkiego i do wszystkich.

W swojej książce o nałogu narkotykowym napisałeś, że „to jest walka, w której bez Bożej pomocy trudno, a może nawet wcale nie da się wygrać”. Mocne słowa…

Nie neguję żadnej terapii, bo wiem, że są one skuteczne, że dzięki nim ludzie osiągają trzeźwość. Ja doszedłem do takiego etapu ćpania, że nie było już dla mnie żadnego ratunku. Przy wzroście 1,82 m ważyłem tylko 50 kg. Cztery lata heroinowego ciągu, roczna bezdomność, gnijące kończyny, mieszkanie w piwnicy - tak wyglądało moje ówczesne życie. Przeżyłem dziewięć zapaści, wielokrotnie byłem na detoksach. Czułem pustkę i totalną beznadzieję. Wiedziałem, że śmierć jest już blisko. W takiej sytuacji wybawieniem mógł być tylko Bóg.

Myślałeś o tym, by rzucić narkotyki?

Miałem świadomość, że dawki które biorę, są dla mnie zabójcze. Starałem się je zmniejszać, robiłem własne hardkorowe detoksy. Próbowałem nie ćpać, ale udawało się to tylko przez jeden, dwa, czasem trzy dni. Potem lądowałem na oddziale detoksykacji w stanie skrajnego odwodnienia organizmu. Nie zdawałem sobie sprawy, w jakiej jestem sytuacji. Towarzyszyło mi magiczne myślenie, że nie jest ze mną jeszcze tak źle, że wszystko da się wyprostować. Kończyło się, jak zawsze.

Co zabrały ci narkotyki?

Wszystko: szczęście, wiele lat życia, miłość, nadzieję, wiarę, rodzinę, przyjaciół…

… i pewnie karierę muzyczną? Twój zespół - Maria Nefeli - zdobył znaczącą nagrodę na festiwalu w Jarocinie. Zapowiadało się ciekawie…

Muzyka była tylko jednym z elementów mojego życia. Każdy człowiek potrzebuje stabilizacji, także tej materialnej. Granie dawało konkretny zarobek, ale ja nie bałem się żadnej pracy. Zarabiałem również na budowie, jako pomocnik murarza, a nawet w kopalni. Niestety, w pewnym momencie narkotyki tak bardzo mnie zdegradowały, że zacząłem żyć pod ich dyktando. Najważniejsza była produkcja, załatwianie odczynników i „słomy”, sprzedawanie towaru… Żyłem jak w matriksie, poza społecznością. Mogłem żyć z muzyki albo z jakiejkolwiek innej pracy, ale narkotyki wszystko zmieniły. Poza nimi już nic się nie liczyło.

Jednym z najbardziej wstrząsających fragmentów w Twojej książce, jest ten, w którym opowiadasz o swoim spotkaniu… ze szczurem.

Takich trudnych momentów było wiele, ale wtedy, w tamtej piwnicy zrozumiałem, że to koniec. Obgryzały mnie szczury, byłem chudy, bezdomny, bez układów. Wszystko się skończyło: kapela, dziewczyny, mieszkanie i rodzina. Wszyscy mieli mnie dosyć. Ale to nie była jedyna trudna sytuacja, jaka mnie spotkała. Bywało, że zimą lądowałem na jakimś zapyziałym dworcu, bo po pijanemu przespałam stację. Po Famie w Świnoujściu uciekałem przed sokistami. Wyskakując z pociągu, zgubiłem plecak, w którym miałem jakieś ciuchy, śpiwór i narkotyki. Spałem w bunkrze. Nie raz było głodno, chłodno i do domu daleko. Doświadczałem wielu trudnych sytuacji, ale z drugiej strony wierzyłem, że to wypływa z ideologii, w które wierzyłem. Byłem anarchistą, moim hasłem było „no future”. Nie wierzyłem w przyszłość, żyłem tym, co przynosił dzień. Czasami było fajnie, a czasem źle, ale mówiłem wtedy: jutro będzie gorzej. Nie patrzyłem na to, czego chce ode mnie Pan Bóg.

Uwikłałeś się nie tylko w narkotyki, ale także w magię. Skutki boleśnie odczułeś na własnej skórze.

Człowiek jest istotą duchową. Każdy z nas ma głębokie przekonanie o istnieniu jakiegoś wyższego bytu czy energii. Ja też tak czułem. Najpierw jednak zrezygnowałem z religii katolickiej, w której byłem wychowany. Zacząłem poznawać buddystów, wyznawców Kriszny, członków różnych odłamów kościołów protestanckich, świadków jehowy, magów, spirytystów, bioenergoterapeutów, wampirów energetycznych, numerologów itp. Byłem otwarty i poszukujący. Wyrzekłem się Boga, ale próbowałem zapełnić „dziurę”, jaka po Nim została. Dziś, z pespektywy czasu wiem, że to wszystko dodatkowo namieszało mi w głowie. Zaciekawiłem się też czarną magią. Z moją ekipą dorwaliśmy się do podręcznika z zaklęciami i przepisami na mikstury praktykowane w średniowieczu. Podczas jednego ze spotkań kolega otworzył tę książkę na stronie ze wskazówkami, jak wywołać siedem najgroźniejszych demonów. Zaczęliśmy je przywoływać. Nagle zgasło światło, wszystkie okna i drzwi otworzyły się na oścież. Dziewczyny krzyczały, ogarnęła nas panika. Od tego momentu zacząłem odczuwać wokół siebie obecność jakiegoś złego bytu. Doświadczałem silnego wpływu demonicznego. Bywało, że w pomieszczeniu, w którym przebywałem, przemieszczały się różne przedmioty, zasłony i żaluzje w oknach same się zasłaniały, skrzypiała podłoga. Kiedy spałem, coś mnie dusiło, nie mogłem się ruszyć, byłem przewracany na drugi bok. Przed moimi oczami pojawiały się straszne obrazy. Ktoś mi potem powiedział, że to był efekt odurzenia narkotykami, ale ja się z tym nie zgadzam. Gdy byłem w ciągu, takie zjawiska się nie przydarzały. Diabeł nie musiał o mnie walczyć, bo sam się przecież zabijałem. Inaczej było, kiedy przechodziłem detoks, gdy próbowałem być czysty, kiedy chciałem coś zmienić, wrócić do normalnego życia. Wtedy demon pokazywał, że to nie będzie łatwe i zaczynała się jazda… Wszystko się uspokajało, gdy znów szedłem się naćpać. Wiem, że to nie były omamy czy halucynacje, ale konkretne działanie demona.

Rekolekcje w Konarzewie były przełomem. Jak je wspominasz z perspektywy 22 lat, które od tego czasu minęły?

Spotkanie Marzeny, dawnej koleżanki z Jarocina i wyjazd do Konarzewa to decydujące momenty w mojej historii. Marzena wydostała mnie z piwnicy i zatroszczyła się o mnie. Zabrała mnie też na rekolekcje, na które została zaproszona przez ludzi zaangażowanych w ewangelizację. Czy to był splot okoliczności? Nie wierzę w przypadki. Wiem, że było to konkretne działanie Pana Boga, który cały czas o mnie walczył i szukał mnie. Z trudem zgodziłem się na wyjazd. Kiedy byłem na miejscu, poruszyły mnie m.in. świadectwa uczestników rekolekcji. Zobaczyłem ludzi żywej wiary, którzy opowiadali o Bogu tak, jakby Go znali od zawsze. Ja nie wiedziałem, że można mieć taką relację z Bogiem. Poruszyły mnie ich słowa o przebaczeniu i uzdrowieniu. Chciałem nawet zostać, ale poczułem rosnący głód narkotykowy. Postanowiłem uciec. Wiedziałem, że jeśli nie przyćpam, to wyląduję na detoksie albo umrę. Brałem tak duże dawki, że innej alternatywy nie było. Postanowiłem wysępić pieniądze, przygrzać w Poznaniu, wrócić do Legnicy i pozostać w swoich klimatach. Ksiądz, którego poprosiłem o pieniądze, zgodził się, ale postawił warunek. Powiedział, że mają taki zwyczaj, że nad każdym, kto wyjeżdża z rekolekcji, modlą się wstawienniczo, żeby nie odchodził bez umocnienia. Nie wiedziałem, o co chodzi, ale zgodziłem się. Przeszedłem wtedy metamorfozę, doświadczyłem uzdrawiającej Bożej miłości. Podczas tej modlitwy zostałem całkowicie uwolniony z heroinowego głodu. Po pięciu minutach modlitwy wstałem bez żadnych objawów - fizycznych i psychicznych. Od tego momentu przestałem brać narkotyki. Nie mam też problemów z paleniem papierosów i piciem alkoholu. Wszystkie stare przyzwyczajenia momentalnie odeszły. Dzisiejsza nauka nie potrafi tego wytłumaczyć, ale ja nie potrzebuję wyjaśnień. Żyję dzięki Jezusowi i dzięki temu, że tamci ludzie uwierzyli, że On może uczynić w moim życiu wielkie rzeczy. Doświadczyłem, że Bóg potrafi wyciągnąć człowieka z najgorszego bagna, jeśli tylko Mu na to pozwolimy; On może zmienić każdą historię. Bóg chce urzeczywistniać się w naszym życiu, chce przychodzić z mocą do wszystkich, nie tylko tych bogobojnych i wiernych. Ja doświadczam tego przez ostatnie 22 lata. Bóg mówi: starajcie się o Królestwo Boże, a ja dam wam wszystko, czego potrzebujecie. Wiem, że ta obietnica nie jest zarezerwowana tylko dla Andrzeja Sowy, bo został wyrwany z 11-letniej narkomanii i teraz jest taki wyjątkowy. Te słowa są dla każdego wierzącego, bo każdy jest dzieckiem Boga, w życiu każdego z nas Bóg chce sprawiać takie rzeczy.

Andrzej, a jak wyglądało Twoje życie po nawróceniu?

Od 22 lat żyję z łaski Bożej. Łaską jest to, że dziś mam żonę i dzieci, skończyłem studia, moja praca jest także moją pasją. Nie uważam się za sprawiedliwego; jestem grzesznikiem, bo nie potrafię mieć dobrych relacji z ludźmi, często ich ranię. Dostrzegam to w sobie bardzo wyraźnie, ale jednocześnie wiem, że jeśli przyznaję się do Pana Boga, jeśli opowiadam się po Jego stronie i próbuję za Nim kroczyć, to On mi daje łaski i siły, błogosławi mi. Pokazuje, że także tu, na ziemi, może być Królestwo Boże.

Książkę „Ocalony. Ćpunk w Kościele” napisałeś po 22 latach od uzdrowienia z nałogu. Dlaczego tak długo zwlekałeś?

Do spisania świadectwa namówiła mnie moja żona. Robiła to przez wiele lat. Przekonywała, że muszę to zrobić, ponieważ wszystko, czego doświadczyłem jest niesamowite i na pewno będzie pomocne dla wielu ludzi. Patrząc z perspektywy czasu wiem, że musiało minąć ileś lat, że pewne rzeczy musiały zostać uzdrowione, przemyślane i poukładane, aby można było złapać dystans. Przez dziesięć lat od nawrócenia dostawałem od Pana Boga „cukierki”. Przez dekadę wszystko było super. Niestety, potem zaczęło się walić: rozpadła się moja ewangelizacyjno-charyzmatyczna wspólnota, wiele przyjaciół odwróciło się ode mnie, gniotły mnie różne choroby, straciliśmy dziecko, pojawiły się problemy wychowawcze, brakowało pieniędzy… Dziś też bywa różnie. Wiem, że książka przynosi konkretne owoce dla wielu ludzi, że moje świadectwo prowadzi do Jezusa. Za to wszystko chwała Panu!

Dzięki za rozmowę.

Echo Katolickie 27/2015

opr. ac/ac

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama