Mamy być wielcy!

Największą siłą jest przykład, czyli twoje życie. Bo ono albo potwierdza to, o czym mówisz, albo temu przeczy

Mamy być wielcy!

Elżbieta Ruman, Małgorzata Kożuchowska

Mamy być wielcy!

Fragment pochodzi z książki E. Ruman Główna rola w teatrze życia. To cykl dziewięciu rozmów z gwiazdami polskiego teatru i filmu. To dziewięć spojrzeń na życie, karierę i rodzinę, to również dziewięć obrazów Boga w codzienności. W tych szczerych, wręcz intymnych zwierzeniach zauważamy, jak wielką i ważną rolę w życiu spełnia wiara. Dopiero ta książka pozwala poznać jej bohaterów naprawdę. Dostrzec to, co nie jest ich sceniczną lub filmową kreacją.

Zacznę od zabawnego spotkania, które przydarzyło nam się w Rzymie, podczas pracy nad programem My Wy Oni, w rocznicę śmierci Jana Pawła II. W Bazylice Świętego Piotra nagrywaliśmy rozmowę z papieskim ceremoniarzem, księdzem Konradem Krajewskim...

...i podeszło do nas kilku księży, którzy przyjechali z mojego rodzinnego Torunia...

Czyżby pamiętali Cię z parafii?

Byli zbyt młodzi, żeby to pamiętać... Chyba po prostu znali mnie z telewizji.

Pewnie oglądają prowadzony przez Ciebie program My Wy Oni... Byłaś przecież żywo zaangażowana w parafialnej grupie oazowej...

Przeszłam wszystkie trzy stopnie formacji oazowej. Byłam nawet animatorką.

Nawet etap zwany „nieustannym nawracaniem górali”, czyli ewangelizację uliczną?

Nigdy nie miałam oporów, by dzielić się z innymi swoim doświadczeniem. Myślę, że mam to po ojcu, który zawsze wykorzystuje okazję, by nawiązać rozmowę z ludźmi. Pamiętam, jak wiele się uczyłam jeszcze jako mała dziewczynka, przysłuchując się tym rozmowom.

Jak to się stało, że trafiłaś do oazy?

Zaczęło się od śpiewania w zespole, w którym część kolegów należała do oazy. Wciągnęłam się. Śpiewaliśmy zawsze na młodzieżowych Mszach o dziesiątej w naszym kościele. Pamiętam, że próby zaczynały się już o ósmej rano w niedzielę i ja na ogół się spóźniałam. W ogóle żyłam trochę na pograniczu dwu „różnych światów”, dwu odmiennych środowisk. Pasje teatralne realizowałam już w szkole podstawowej. Chodziłam na zajęcia Studia Poetyckiego w Młodzieżowym Domu Kultury. Tam spotykała się młodzież „artystyczna”, kontestująca, raczej niezwiązana z Kościołem. Kiedy przychodziłam do MDK-u na próby, słyszałam: „Skąd przyszła Kożuchowska? – Oczywiście z kościoła!”. A kiedy zdarzyło mi się spóźnić na spotkanie oazowe, słyszałam: „No, Kożuchowska... trzeba jej wybaczyć, bo to artystka!”. Ale myślę, że te światy świetnie się uzupełniały, godziłam je.

Dlaczego oaza?

Myślę, że na ten wybór wpłynęła atmosfera domu, przykład rodziców. Wychowałam się w tradycji katolickiej. Moi rodzice są wierzący i praktykujący i w takim duchu nas wychowywali. Rodzice nie nakazywali mi niczego, ani nie zakazywali. To było oczywiste – niedzielne Msze Święte, codzienna modlitwa, przykazania... Chociaż pamiętam, że jako podlotek musiałam być o dwudziestej drugiej w domu. Nie było też mowy, żebym mogła sama pojechać pod namiot. Rodzice zawsze mi tłumaczyli, że to oni biorą odpowiedzialność za to, co się mną dzieje, dopóki nie jestem dorosła, mieszkam razem z nimi i muszę dostosować się do reguł, które panują w naszej rodzinie. Po jakimś czasie sytuacja się zmieniła – kiedy ja już miałam więcej „wolności”, moje koleżanki dla odmiany miały coraz więcej „szlabanów”.

A wracając do pytania o oazy – moja rodzina żyła tymi wartościami, więc moja obecność w kościelnym ruchu była zupełnie naturalna; chciałam być z ludźmi, którzy myślą i czują podobnie. Z grupą rówieśników śpiewałam w zespole w kościele, chodziliśmy na pielgrzymki do Częstochowy (byłam trzy razy), jeździliśmy na wakacyjne rekolekcje oazowe, razem spędzaliśmy dużo czasu.

To była dla was fantastyczna szkoła, ważna dla dorastających dziewczynek.

Dopiero w dorosłym świecie docenia się takie dzieciństwo. To jak tata odnosił się do mamy, jak traktował swoją pracę naukową, jak rodzice radzili sobie z problemami finansowymi – trzeba pamiętać, że to były trudne czasy: „Solidarność”, stan wojenny, pustki w sklepach... We wszystkich ważniejszych sprawach ojciec radził się mamy i bardzo liczył się z jej zdaniem. Bardzo ją szanował. Ojciec zawsze był dżentelmenem. Pamiętam na przykład imieniny mojej mamy, kiedy do domu przychodziły jej koleżanki. Zawsze potrafił każdej powiedzieć komplement, ale nigdy nie zachwiało to pozycją mojej mamy – to było oczywiste, że to ona jest najważniejsza. Pamiętam jeszcze jeden zwyczaj taty. Mieliśmy działkę na drugim końcu Torunia, taką niewielką z kwiatami, owocami i warzywami. Nigdy nie mieliśmy samochodu, jeździliśmy tam rowerami albo tramwajem. Mój ojciec nosił ciężkie siaty pełne jabłek czy porzeczek przez całe miasto, ale zawsze przynosił też kwiaty. Zazwyczaj był duży bukiet dla mamy i jeden mały bukiecik – fiołki czy stokrotki – dla jednej z nas. To było fantastyczne!

Byłaś związana z parafią, chodziłaś na pielgrzymki, jeździłaś na rekolekcje, czy to było doświadczenie Boga?

To był czas, kiedy – można powiedzieć – Bóg zszedł z piedestału i był bliżej mnie, na wyciągnięcie ręki. Dotarło do mnie, że można modlić się w każdej sytuacji, że Bóg jest wszędzie i zawsze, że nie trzeba uciekać w teksty napisanych modlitw, ale mówić do Niego własnymi słowami. Rekolekcje oazowe odbywały się w maleńkich miejscowościach czy na wsiach. Pamiętam, że dostawało się wybrany fragment Pisma Świętego, z którym wychodziło się w plener, aby medytować, szukać potęgi Boga w przyrodzie, zachwycać się światem, który stworzył. Dobrze też pamiętam, jak bardzo lubiłam jutrznie i śpiewane o świcie psalmy – cała związana z rekolekcjami obrzędowość bardzo mi się podobała. Bóg wtedy wchodził w naszą szarą, zwykłą codzienność.

Innym elementem oaz były nocne czuwania. Kiedy widziałam, jak tylu młodych ludzi w ciszy i skupieniu modli się, chciałam przeżyć to, co oni, poczuć obecność Boga, wyobrazić Go sobie. To były dla mnie niezwykłe chwile, mistyczne, czas jakby stawał w miejscu.

Czy to poczucie przenosiło się na codzienność, trwało po powrocie z rekolekcji?

No tak, człowiek bardziej się starał. Starał się realizować w życiu to, co tam otrzymał. Po prostu chciał być lepszy. Ja nie przeżyłam nigdy gwałtownego nawrócenia, dzięki moim rodzicom od początku żyłam ze świadomością, że jest Bóg, który mnie kocha. A kolejne lata i wydarzenia pozwalały mi jedynie coraz lepiej poznawać Jego rzeczywistość i wchodzić w nią coraz bardziej samodzielnie i świadomie. Kiedy po oazie wracałam do szkoły, znajomych, żyłam po prostu dalej – a to, co poznałam, kształtowało moją codzienność, wpływało na moje codzienne małe wybory. Jestem osobą mocno stojącą na ziemi, obce mi są jakieś odloty, egzaltacje, cenię sobie konkret.

Teraz rozumiem, dlaczego kiedy poprosiłam Cię o prowadzenie katolickiego programu w telewizji początkowo miałaś opory...

Jestem aktorką, gram różne role. Wiedziałam, że ludzie często patrzą na mnie przez ich pryzmat, a nawet utożsamiają mnie z moimi scenicznymi czy filmowymi wcieleniami. I nagle aktorka, która grała np. „osobę moralnie podejrzaną”, mówi w telewizji o wartościach chrześcijańskich. Obawiałam się rozdźwięku, rozdwojenia, które w tym wypadku nie byłoby dobre.

Są przecież osoby, które przychodzą do teatru, na przedstawienia, które grasz, a później rozmawiają z Tobą na tematy poruszane w My Wy Oni.

Oczywiście, zdarza się, że ktoś prosi o kontakt do konkretnej osoby, z którą rozmawialiśmy w programie, bo chce pomóc, albo sam szuka pomocy. Czasem ktoś po prostu dziękuje za poruszane w programie tematy. Niedawno, w samolocie, podeszła do mnie pani i powiedziała: „Pani Małgosiu, dziękuję za My Wy Oni”. To bardzo miłe.

Mówiłaś, że nie było żadnych gwałtownych zwrotów w Twoim życiu, jednak był ktoś, kto miał dla Ciebie ogromne znaczenie...

Tak, Jan Paweł II. Do dziś pamiętam dzień, kiedy został papieżem. Miałam wtedy siedem lat. Wróciłam ze szkoły, a tata mówi: „Wiesz, kto został papieżem – Karol Wojtyła, Polak!”. Ja oczywiście nie wiedziałam, kto to jest Wojtyła. Tata wyciągnął książkę, pokazał mi fotografię uśmiechniętego Wojtyły i – zdarzyło się to jeden jedyny raz – pozwolił mi ją wyciąć i wkleić do zeszytu od religii. Kiedy później oglądaliśmy transmisję w telewizji z inauguracji pontyfikatu i Jan Paweł II wyszedł na balkon Bazyliki Świętego Piotra z szeroko rozpostartymi ramionami, pierwszy raz w życiu widziałam, jak mój ojciec płakał. Później dorastałam właściwie w Jego obecności. Kiedy po raz pierwszy jako papież przyjechał do Polski z całą rodziną pojechaliśmy do Warszawy. Pamiętam, że ściskałam w rękach bukiet margerytek, który chciałam Mu wręczyć. Przejeżdżał odkrytym samochodem bardzo blisko nas, kiedy był na naszej wysokości wspięłam się na palce, aby dać mu kwiaty, ale w ostatniej chwili jakiś porządkowy złapał mnie w pasie i odsunął...

Przez kolejne lata widziałam, że Papież jest kimś szczególnym dla moich rodziców, że bardzo go szanują i cenią. Później, kiedy dorosłam i samodzielnie dokonywałam już wyborów, świadomie zaczynałam go słuchać, czytać jego teksty.

Jego pielgrzymki do Polski były dla mnie bardzo ważne, brałam w nich udział – a zawsze było istotne, żeby nie skończyło się tylko na wzruszeniach i entuzjazmie, który udzielał się wtedy większości Polaków, ale, żeby to, co mówił, trwało w moim życiu.

Kiedy Ojciec Święty przyjechał w 1999 roku, koledzy z teatru się ze mnie śmiali: „Kożuchowska teraz będzie biegała za Papieżem po Warszawie i machała chorągiewką”... Wtedy trwały próby i musiałam być w pracy, ale w dyktafonie miałam radio, i w przerwach siadałam w bufecie i słuchałam transmisji na słuchawkach. Moi koledzy co rusz wpadali i tak od niechcenia rzucali: no i co Papież teraz mówi, gdzie jest... Odpowiadałam, jak chcesz posłuchać, to proszę. Skończyło się tak, że dyktafon stał na środku bufetu na stole, dźwięk maksymalnie rozkręcony i wszyscy przychodzili w każdej wolnej chwili posłuchać Jana Pawła II.

Nie wręczyłaś bukietu Ojcu Świętemu, ale w końcu udało ci się z Nim spotkać...

To było moje marzenie. Był 2003 rok. Pojechałam do Rzymu z przyjaciółką. W niedzielę poszłam na wieczorną Mszę Świętą do jednego z rzymskich kościołów. Po wyjściu czekałam na nią na placu przed kościołem. Było już prawie ciemno, usiadłam na stojącej obok ławeczce i nagle zobaczyłam grupę kolegów aktorów z Polski. Okazało się, że są w Rzymie z koncertem z okazji imienin Papieża. „Jak to, dlaczego ja nie biorę w nim udziału?” – zażartowałam. „A masz ochotę?” – zapytał Piotrek Adamczyk. I tak zaczęło się spełniać moje marzenie. W auli Pawła VI, gdzie odbywał się koncert, stały obok mnie siostry zakonne – Polki pracujące w Watykanie. Zaczęłyśmy rozmawiać, mówiłam, jak bardzo jestem szczęśliwa, że mogę tu być, a one spytały, czy byłam kiedyś na prywatnej audiencji. Odpowiedziałam, że nie, ale jest to moje wielkie marzenie. Wymieniłyśmy telefony.

W trakcie koncertu siedziałam gdzieś po środku sali, ale widziałam, że w miarę trwania uroczystości Ojciec Święty jest coraz bardziej zmęczony. Wpatrywałam się w Niego i myślałam, jak mogę Mu pomóc, żeby czuł się lepiej, żeby miał siły. Jedyne, co przyszło mi do głowy, to posłać do Niego mojego Anioła Stróża, żeby go podtrzymał, przekazał trochę mojej energii. Tak zrobiłam – wierzę, że mam z moim Aniołem Stróżem dobry kontakt i że mogę prosić go o tego rodzaju przysługę!

Parę miesięcy później odezwały się poznane siostry zakonne... Pojechałam do Rzymu z rodzicami. I kiedy już klęczałam u stóp Jana Pawła II, zdołałam powiedzieć tylko, że bardzo mu dziękuję.

Czy Twoje poglądy nie utrudniają ci pracy?

Pracuję w tym zawodzie już kilkanaście lat i jestem znana w środowisku ze swoich poglądów. Bardzo wyraźnie oddzielam role, w które się wcielam, od tego, kim jestem. Poglądy postaci, którą gram, nie zawsze muszą być spójne z moimi poglądami. Oczywiście, jak w każdym zawodzie trzeba wybierać. Ważne jest po co opowiadamy daną historię, co chcemy za jej pośrednictwem przekazać, na co zwrócić uwagę, przed czym przestrzec. Czasami o wiele mocniej działa szok, wstrząs niż czyste moralizatorstwo.

Czy masz poczucie wolności w tym co robisz?

Bardzo o tę wolność walczę, bo wiem, że tylko jeśli będę w stanie tę wolność zachować, będę miała poczucie uczciwości wobec siebie i wobec widzów. Ale oczywiście to nie jest łatwe. Aktor nie jest osobą decydującą o konkretnych projektach. O tym, co ma być robione, w jakiej formie i z kim, decydują ci, którzy mają pieniądze. Aktor musi walczyć, o pracę i o siebie... Nic nie jest dane raz na zawsze, każda propozycja jest wynikiem twoich starań, udowadniania, że potrafisz, że z tobą warto.

Dla wielu widzów jesteś po prostu dobrą znajomą, poczciwą i walczącą o zwycięstwo dobra Hanką Mostowiak. Czy poglądy Hanki to Twoje widzenie świata?

Zdecydowałam się na rolę Hanki, kiedy to była postać negatywna, czarny charakter. Wydała mi się niezwykle ciekawa do zagrania. Osoba skrzywdzona przez los, sierota, która chce się zemścić na rodzinie Mostowiaków za śmierć swoich rodziców. Dopiero po dwóch latach nastąpił przełom i Hanka zaczęła stawać się aniołem.

Czy spędzając na planie serialu 10-12 godzin dziennie, miałaś wrażenie, że jesteś dla wielu osób ważniejsza niż rodzina, że dla wielu – którzy wieczory spędzają przed telewizorem – jesteś członkiem rodziny? Badania pokazują, że przygody bohaterów seriali zastępują widzom własne życie, że zamiast rozmawiać z rodziną przy stole – włączają serial...

Rzeczywiście, ludzie traktują mnie jak bardzo bliską sobie osobę, taką, którą się lubi i darzy szacunkiem, z którą przeżyło się coś ważnego. Uważam to za swój osobisty sukces. Niedawno byłam w Krakowie, gdzie spotykałam się z niezwykle ciepłymi spontanicznymi reakcjami: „Ojeju! Hanka! O, Gosieńka” – to bardzo bezpośrednie i bardzo miłe. A przecież nie znamy się, jestem tylko aktorką, obcą w zasadzie osobą. Tym bardziej sobie tę sympatię cenię.

Na szczęście w Polsce jest tak, że rodzina jest wartością nadrzędną, mimo że w naszych rodzinach różnie się układa. 80 procent osób pytanych o priorytety odpowiada: życie rodzinne, 20 procent mówi: praca, stosunki w pracy,przyjaźnie...Wiedzą to twórcy seriali, sięgają po wyniki badań.

Hanka wychowała się w domu dziecka. Ktoś ją adoptował, potem oddał. Przez całe życie walczyła o siebie, o swoje szczęście, o miłość, a potem już o swoją rodzinę. I to jej się udało: zakochała się, wyszła za mąż, odkupiła swoje winy. Mając już własne dziecko, zaadoptowała dwie dziewczynki z domu dziecka. Bardzo szlachetna postać, właściwie wzór. Chciałoby się mieć tyle siły charakteru i determinacji co ona.

Myślę, że tę pracę należy traktować jako pracę. Szukanie nowych projektów, stawianie nowych wyzwań, umożliwianie sobie rozwoju jest chyba czymś dobrym w tym zawodzie.

Dla mnie jest niezbędne. Muszę dbać o to, żeby się nie wypalić. Dlatego tak ważny w mojej pracy jest teatr. Często prosto z planu jadę do teatru na próbę lub przedstawienie. Wchodzę na scenę jak w zupełnie inną rzeczywistość. Uwielbiam to. Muszę też mieć czas na odpoczynek, wakacje, trzeba naładować akumulatory, coś przeżyć, zobaczyć, kogoś spotkać, żeby mieć z czego dawać. Aktorstwo jest zawodem opartym na dawaniu. To jest dawanie siebie. Siebie, swoich emocji, swojej wrażliwości, swoich doświadczeń.

Dałaś się namówić pięć lat temu do prowadzenia programu, w którym robisz zupełnie coś innego. Nie grasz, jesteś sobą, a dodatkowo poznajesz różne traumatyczne historie. Czy tobie to „redaktorowanie” w programie My Wy Oni coś daje?

Przywraca mi właściwe proporcje w życiu. Dobrze jest wrócić do prawdziwego życia, prawdziwych historii i ludzi, i do prawdziwych emocji, nie tych wygenerowanych na potrzeby wymyślonych opowieści. Zawsze traktowałam tę pracę bardzo osobiście, prywatnie i niejednokrotnie losy naszych bohaterów bardzo mnie poruszały.

Te nasze różne programy owocowały w najróżniejszy sposób. Pamiętam na przykład, jak czytałaś Ewangelię w Rzymie podczas jednej z rocznic śmierci Jana Pawła II. Podejmujesz jakąś decyzję, jakieś kroki i potem nagle jesteś w miejscu, o którym... pomyślałabyś?

W życiu! Zdarzają się takie rzeczy w życiu. Utopijne kompletnie, nierealne marzenia niespodziewanie się werbalizują. Mnie się dużo takich rzeczy w życiu przydarzyło. To jest niesamowite.

Może to brzmi dość buńczucznie, ale teraz czuję się jakbym... właściwie wszystko mogła. Wiem, że brzmi to niepokornie i nieskromnie. Ale z drugiej strony wierzę, że człowiek ma wielką siłę. Wierzę, że jeśli mamy dobre intencje i mierzymy nawet na najwyższe szczyty, to Bóg nas tam doprowadza. W końcu nawet mała wiara góry przenosi, prawda?

To jest bardzo chrześcijańskie. To, że jesteśmy po to, żeby osiągać wszystko.

Właśnie o to chodzi! Dostajemy życie, siłę, zdolności – mamy być wielcy! Zawsze bardzo podobała mi się przypowieść o talentach. Jeśli ktoś je zakopuje, niszczy swoje życie.

A kiedy trzeba nagiąć karku, prosić...

To trudne, ale kiedy są rzeczy ważniejsze… Pamiętam, kiedy w pierwszą rocznicę śmierci Papieża dowiedziałam się, że podczas uroczystej Mszy Świętej na placu Św. Piotra mam czytać Ewangelię, musiałam poprosić o przełożenie terminu przedstawienia w teatrze, w którym grałam gościnnie. I szczerze mówiąc, wydawało mi się to mało realne. Musiałam zapytać, czy w ogóle jest taka możliwość. A usłyszałam: „Nie możemy ci tego odebrać, taki zaszczyt zdarza się raz w życiu”. Pamiętam jeszcze takie słowa, „Gośka, to jak już tam będziesz, bądź tam w naszym imieniu”. I pamiętam, już po powrocie, koleżanka opowiadała, że w czasie telewizyjnej transmisji z Rzymu wszyscy siedzieli w teatrze w bufecie i słuchali tego mojego czytania. Powiedzieli, że przeczytałam dobrze, „ze zrozumieniem”. Bo czytania są trudne. To była zresztą najważniejsza uwaga ceremoniarza papieskiego: „To nie jest występ aktorski. To jest Słowo Boże, które masz przekazać tak, żeby dotarło do ludzi i było zrozumiałe”. Bardzo dobra uwaga.

Był jeszcze moment w Twoim dorosłym życiu, kiedy Papież jakoś zadziałał?

To było 2 kwietnia 2005 roku, Ojciec Święty umierał. Od wielu dni trwały próby w Teatrze Narodowym do spektaklu Kosmos Gombrowicza. Nie wyobrażałam sobie, żeby w tych dniach nie było mnie w Rzymie. Poprosiłam o zwolnienie z próby. Kiedy to powiedziałam, na sali prób zrobiło się cicho, jak makiem zasiał. A Jerzy Jarocki, słynny reżyser, legenda teatru, powiedział tylko: „Jedź, Gosiu, i od nas wszystkich się pokłoń”.

Był to dla mnie trudny czas. Szukałam odpowiedzi na pytanie: Co dalej? Nie byłam szczęśliwa. Zastanawiałam się, czy moje niepowodzenia prywatne wiążą się tylko z tym, że nie mam wolnych wieczorów czy niedziel. Czy to świat jest za mało wyrozumiały, czy to ja jestem zbyt egoistyczna? A może skoro nie udaje mi się stworzyć domu i rodziny, powinnam oddać się pracy? Może zamiast szukać miłości, muszę uwierzyć, że do życia wystarczy mi tylko miłość publiczności? Dużo pytań. I prośba. Jedna, jedyna: „Panie Boże, ja na wszystko się zgadzam. Przeżyłam już tyle etapów, zawodów, zakrętów, wątpliwości, że doszłam do ściany. Chcę dostać od Ciebie zadanie. I je wykonam. Muszę tylko wiedzieć jakie?”. Modliłam się za Ojca Świętego i też – do Niego.

Kiedy wróciłam z Rzymu w Teatrze Dramatycznym graliśmy premierową sztukę Opowieści o zwyczajnym szaleństwie. Po każdym przedstawieniu dostawałam bukiet kwiatów. Cały teatr wtedy komentował: „Kożuchowska ma wielbiciela”. Agata Kulesza, moja koleżanka z Dramatycznego, mówiła: „Myślałam już, że czasy kwiatów dla aktorek po spektaklu bezpowrotnie minęły”.

Pewnego wieczoru razem z kwiatami dostałam list, przeczytałam go. Z koperty wypadł też odcinek biletu Warszawa – Rzym. List był prosty i szczery. Nie znalazłam w nim oczekiwań czy próśb. Odpisałam więc: „Przyjdę po spektaklu, zapraszam na herbatę”. To było już ostatnie przedstawienie w sezonie.

Kiedy wyszłam z garderoby, na schodach zobaczyłam chłopaka. Boże, jaki młody, pomyślałam wtedy – byłam pewna, że kwiaty przesyła dojrzały mężczyzna.

Opowiedział mi całą historię: o tym, kiedy zobaczył mnie w samolocie do Rzymu, potem w metrze, kiedy myślał o mnie, przemierzając uliczki Wiecznego Miasta z nadzieją, że się spotkamy, wreszcie – jak kupił bilety na wszystkie przedstawienia, zaprzyjaźnił się z paniami z recepcji. Trochę się wstydził, żeby nie pomyślały o nim: jakiś fan, szaleniec. Za każdym razem zostawiał bukiet kwiatów.

Kilka dni później wyjeżdżałam na wakacje. Na trzy tygodnie. Nie zostawiłam mu numeru telefonu. Na do widzenia powiedziałam, że to ja się odezwę. Zadzwoniłam po powrocie, ale wtedy dowiedziałam się, &że teraz on wyjeżdża do pracy za granicę. Jakoś smutno zrobiło mi się na duszy. Jego nie było, a ja nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Serca nie da się oszukać – wtedy drgnęło. Dwa lata później na Placu Świętego Piotra pewnej sierpniowej północy Bartek nagle ukląkł i zapytał mnie: „Małgosiu, czy zostaniesz moją żoną?”. Zgodziłam się.

A powiedz mi, czy masz w swoim rozkładzie dnia takie momenty, że możesz się zatrzymać i mieć kontakt z Bogiem? Masz taką świadomość?

Najczęściej jest taki moment przed snem. Kiedy rano jadę na zdjęcia do serialu, wtedy się modlę. Czasami włączam radio i jest Msza, albo godzinki, albo różaniec. Czasem przychodzi taki moment, myśl w środku dnia: „Dobrze, że jesteś”. To jest jakaś organiczna część mojego życia, nie ma wyraźnego podziału na czas z Bogiem i czas bez Boga. Staram się robić wartościowe rzeczy. Pamiętam, że kiedyś od jakiegoś księdza usłyszałam, że żaliła mu się jakaś pani – mama z trójką dzieci, dom na głowie – że brakuje jej czasu na modlitwę. I ten ksiądz jej wtedy odpowiedział krótko: kobieto, ty rano robisz dzieciom śniadanie, odprowadzasz je do szkoły i to poświęcenie, ta praca to jest Twoja modlitwa.

Modlitwa przez pracę...

Mój ojciec mnie na to bardzo uczulił. Etos pracy i to jak jest w naszym życiu ważna. Sam jest niezwykle pracowity, ale za wzór podawał Jana Pawła II. Jego dzień był wypełniony, godzina po godzinie, pracą i modlitwą. Ogromna dyscyplina. Pamiętam, że wtedy pomyślałam: „Boże Święty! Nie myślałam, że bycie papieżem to taka ciężka praca”. Bez pracy, bez wysiłku człowiek nic nie osiągnie.

A jest coś, na czym Ci bardzo zależy?

No jasne! Ale też nie bardzo przepadam, jak ktoś próbuje to ode mnie wyciągnąć.

Ja Cię o to pytam, pytają i inni dziennikarze, właśnie dlatego, że jesteś idolem bardzo wielu ludzi, którzy widzą Cię na ekranie, i którzy po prostu chcą się utożsamiać z osobami, do których czują sympatię, które są dla nich jakoś osobami znaczącymi. A Ty jesteś autorytetem.

Największą siłą jest przykład, czyli twoje życie. Bo ono albo potwierdza to, o czym mówisz, albo temu przeczy.

[Rozmowę przeprowadziła Elżbieta Ruman]

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama