Kino specjalnej troski

Cotygodniowy felieton z "Przewodnika Katolickiego" (47/2002)

Wbrew temu, co mówił w „Rejsie” o polskim filmie inżynier Mamoń — ustami Zdzisława Maklakiewicza — zawsze lubiłem rodzime kino. Jedną z jego najmocniejszych stron było przez wiele lat znakomite aktorstwo. Jeszcze dzisiaj filmy polskie oglądam chętniej od innych, ale prawie wyłącznie te sprzed kilkunastu lat. Ostatnie produkcje usiłują bowiem, niestety, w przeważającej większości nieudolnie małpować trzeciorzędne filmy zachodnie. To prawda, przeniesiono również na ekran nieco lektur szkolnych, ale były to adaptacje rozmaitych lotów, a zainwestowane bajońskie sumy zwróciły się głównie dzięki — obowiązkowemu, bo w ramach lekcji — przepędzeniu przez sale kinowe większości uczniów szkolnych. Czyżby uznani twórcy filmowi świadomie uciekali od rzeczywistości w świat miniony albo wyimaginowany? Jakże brak ostatnio na ekranach kin, może poza „Długiem” Krzysztofa Krauze, interesujących obrazów o naszych problemach czasu przemian. Mamy za to wiele mizernych, często niezwykle wulgarnych, komedyjek i kryminałków; a w jednych i drugich widzimy ciągle te same twarze.

O kryzysie polskiej kinematografii mówi się od dawna, narzekając równie głośno na zapaść finansową, jak i zgubne wpływy tzw. baronów rodzimej X Muzy. I oto nagle, po XXVIII Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni i Warszawskim Festiwalu Filmowym, publiczność oraz krytyka zgodnie uznały, że prawdziwym wydarzeniem ostatnich lat jest film Piotra Trzaskalskiego „Edi”. Z uznaniem mówi się również o innych produkcjach debiutantów, zrealizowanych za... prywatne pieniądze. I to właśnie „Edi”, a nie np. „Zemsta” w reżyserii Wajdy, będzie naszym kandydatem do Oscara. Wnioski nasuwają się same. Czy należy oczekiwać na rezygnację z mecenatu państwowego, czyli rozdawnictwa pieniędzy, pochodzących z naszych podatków, wedle uznania urzędasów i „chodów” poszczególnych reżyserów? Mam nadzieję, bo mniej socjalizmu to szansa na przyszłość; nie tylko, zresztą, polskiego kina.

A tymczasem na ekranach pojawiły się „Golasy” Witolda Świętnickiego, który jest również współautorem scenariusza. Film ten ukazuje jeden dzień z życia urzędu, którego pracownicy — rozebrani całkiem „do rosołu” — popijają kawkę, rozprawiając o niczym, przeglądają gazety i urywają się na zakupy, czyli zajmują się wszystkim poza pracą. Reżyser deklaruje publicznie, że jest to manifest artystyczny, a cała ta ekranowa golizna jest wyrazem zachwytu nad pięknem — także podstarzałego — ciała. Zamiast jednak zgłębiać tajniki owego przesłania: że to nie sztuka zachwycać się wdziękami młodości, że nagość jest także obecna w sztuce sakralnej, że modelek Rubensa nikt nie osądza, itp., skwitujmy krótko: jaki artysta, taki manifest. Jako widzowie niekoniecznie musimy mieć ochotę na zgłębianie artystycznych rojeń reżysera. Możemy natomiast odnieść wrażenie, że biedaczyna tak bardzo chciał nakręcić ów film, iż postanowił zaoszczędzić na honorarium dla kostiumologa i samych kostiumach. Tylko po co?

Ostatnio jeden z „nagusów” — uznany, ponoć, kurator społeczny — po udziale w „Golasach” i występie w programie telewizyjnym w „stroju Adama” stracił pracę. W mediach zawrzało i odżyły lamentacje nad polską pruderyjnością, hipokryzją, zacofaniem oraz brakiem tolerancji. Zamiast polemiki, bo to istne pomieszanie z poplątaniem, zapytajmy fanów golizny na ekranie: a co z normami obyczajowymi i zwyczajnym ludzkim wstydem?


opr. mg/mg



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama