Słodycz wiedzy niepotrzebnej

Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (20/2001)

W latach dziewięćdziesiątych lawinowo wzrosła liczba studentów w Polsce, głównie dzięki zwiększeniu liczby studentów zaocznych i studentów niepublicznych wyższych uczelni. Ten wzrost był wynikiem koordynacji dwóch mechanizmów społecznych. Młodzi i ich rodziny wyciągali wnioski z tego, że narastające bezrobocie staje się katastrofą przede wszystkim dla ludzi niedostatecznie wykształconych, nieznających języków obcych, bez umiejętności obsługi komputera. Okazywało się, że warto zainwestować w studia, aby odsunąć zagrożenie koszmarem bezrobocia.

Jednocześnie kolejne rządy nie potrafiły znaleźć w budżecie pieniędzy na taki rozwój wyższych uczelni, który spełniałby oczekiwania społeczne i rzeczywiste potrzeby przeżywającego przemiany ustrojowe kraju. Pieniądze potencjalnych studentów i ich zatroskanych rodziców nie mogły jednak czekać, wolny rynek sprawia, że pieniądze do wydania szybko znajdują nowych właścicieli. Pojawiły się liczne niepubliczne szkoły wyższe - jedne nowoczesne, kompetentne i napędzane obywatelską troską, drugie zbójeckie, hochsztaplerskie, napędzane chciwością, a do tego zręcznie udające poczciwość. Zagrożone upadkiem wyższe uczelnie państwowe zaczęły ratować się poszerzaniem zakresu płatnych studiów zaocznych i rozmaitych przybudówek nastawionych na zysk.

Stosunek wyższych uczelni państwowych do prywatnych był trzypiętrowy. Na najwyższym piętrze elity naukowe spoglądały na sprawę po obywatelsku i cieszyły się z pędu do nauki i pluralizmu w dziedzinie kształcenia. Na średnim piętrze odezwały się motywacje konkurencyjne, uczelnie niepubliczne traktowano jako rynkowe cwaniactwo sprzedające śmiecie w pięknym opakowaniu, wołano o kontrolę, o politykę restrykcyjnych licencji. Wreszcie na parterze brutalnej codzienności profesorowie i docenci błogosławili prywatny ruch w naukowej branży, bo łapiąc drugie etaty i zlecenia dorabiali sobie do budżetowej pensji - czasem bardzo suto. Wszystkiego tego sam doświadczyłem jako nauczyciel akademicki na państwowej uczelni, uczący studentów studiów dziennych i zaocznych, kiedyś przez kilka semestrów dojeżdżający do społecznej uczelni w Toruniu, dziś pomagający przyjaciołom w starcie Szkoły Wyższej Przymierza Rodzin (dla przyszłych nauczycieli) w Warszawie. Tymczasem pierwsze mioty absolwentów nowego układu studiów szybko wysycały rynek pracy - od roku rośnie lawinowo bezrobocie ludzi z wyższym wykształceniem. Maleją więc motywacje - a uczelnie dalej rozwijają się i walczą o płatnych studentów. Sprawy społeczne mają swoją bezwładność, szkolnictwo wyższe będzie się jeszcze rozwijać rozpędem, tym bardziej że dla absolwentów liceów też nie ma pracy. Raźniej żyć, gdy ma się indeks niż wtedy, kiedy wisi się na rodzicach i na zasiłku.

Problem wykształconych bezrobotnych będzie jednak narastał. Niewątpliwie, gdy się zna języki i ma fach w ręku, łatwiej decydować się na emigrację. Nie wszyscy jednak wyjadą. Ci, którzy zostaną, staną się społecznym rezerwuarem gniewu i goryczy, pożywką dla demagogów skrajnych ideologii.

Z okazji przedwyborczych wyścigów dużo się mówi o edukacyjnych zapóźnieniach wsi i małych miast. Biedna młodzież ze wsi rzeczywiście odgrodzona jest od źródeł wiedzy barierami materialnymi i psychicznymi. Aby studiowała, trzeba jej nie tylko stypendiów - trzeba pewności, że wiedza da pracę. Dlatego tak cenne są pomysły na aktywizację regionów bezrobocia i biedy. O jednym z nich - napiszę za tydzień.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama