Powracamy do Niej jak dziecko

O poezji ks. Jana Twardowskiego i jego utworach poswięconych NMP

Ks. Jan Twardowski, autor bardzo wielu wierszy o Matce Boskiej, tak wielu, że można było ułożyć z nich osobny, piękny tom, napisał z urzekającą prostotą:

Z Matką Boską jest tak
najpierw bliska najbliższa
jak choinka opłatek gwiazdka
mama mamusia matka
potem teologia tłumaczy sercu
że Pan Jezus na pierwszym miejscu
lata biegną samotność wieczność
powracamy do Niej jak dziecko

"Leciutki wierszyk a pomieścił" - chciałoby się powtórzyć za poetą - tyle treści. Czytając podobne wyznania, poddając się zarówno ich urokowi, jak i sile wyrazu, rzadko stawiamy pytanie, w czym tkwi ich tajemnica. Wspomniana tu teologia zauważa, że przecież poezja niczego nie odkrywa w sensie naukowym, nie przynosi prawd obiektywnych, na które wszyscy mogliby się zgodzić. Z całą pewnością tak jest, ale przecież ludzie wrażliwi nie tego oczekują od poezji. Ta jedyna w swoim rodzaju sztuka słowa wyraża i nazywa człowiecze emocje. To, co w nas jest, co najgłębiej porusza, a czego często nie potrafimy nawet sobie uświadomić. I nagle, czytając zdumiewający niekiedy układ słów, odkrywamy, że tak właśnie jest naprawdę, że przeżywamy bądź przeżywaliśmy podobne stany. I pojawia się jakaś niepojęta, dziecięca radość pierwszych odkryć o intensywności obejmującej wszystkie zakamarki ciała i duszy.

Chyba naprawdę "jest tak", że miłość do Matki Boskiej, podobnie jak do naszej własnej mamy, ma - by tak powiedzieć - charakter przedintelektualny. Na początku płynie zresztą jednym wspólnym nurtem. A nawet wówczas, gdy już ją sobie uświadamiamy, nie potrafimy rozdzielić adresatek tego uczucia. I jest w tym naprawdę wielki sens. Bo miłość - jak pisze ks. Twardowski - "cała jest Stamtąd", ta nasza ziemska jest tylko cząstką Miłości Bożej. Już w pierwszych latach życia otrzymujemy więc niezwykły dar, którego wprawdzie nie rozumiemy, ale który - i to jest najważniejsze - przyjmujemy, z nim wzrastamy, by w pewnym momencie uświadomić sobie, jaki skarb posiadamy.

Ks. Twardowski znakomicie uszeregował te najwcześniejsze emocje. Właśnie w czasie Bożego Narodzenia bodaj po raz pierwszy zaczynamy rozumieć, jakim szczęściem jest matczyna miłość. Stając w kościele przed żłóbkiem, słuchając opowieści o niedostatkach nowo narodzonego Jezusa, intuicyjnie tulimy się do mamy, jakby upewniając się, że nam nic nie grozi. Zresztą atmosfera świątecznego domu z mieniącą się światłem i kolorami choinką, opłatkiem (pierwsze uczestnictwo w obrzędzie dorosłych!) i radością ze znalezionych pod choinką prezentów, nie zostawia miejsca na niepokój. Śpiewane kolędy stają się zaś najwcześniejszym katechizmem. Dzięki nim przyswajamy sobie najważniejsze prawdy Wcielenia; nie wszystkie, oczywiście, bo nas nieskończenie przerastają. Zwykle chłoniemy te treści, które mówią o jeszcze mniejszym od nas Jezusie, marznącym z zimna i wielkiej miłości Maryi, która nieustannie czuwa nad śpiącym, płaczącym, wreszcie też uśmiechniętym Dzieciątkiem. Nie różni się więc w niczym od naszej mamusi, zawsze gotowej wziąć na ręce i przytulić.

Ukształtowani przez matczyną miłość, nie potrafimy - powróćmy do słów ks. Twardowskiego - wytłumaczyć sercu, "że Pan Jezus na pierwszym miejscu". Emocjonalnie jest to po prostu niemożliwe. Jezus wszak miał Matkę, która... i całe rozumowanie zaczyna chwiać się u samej podstawy. Czyżby więc prawda serca i prawda umysłu były skazane na nieustanne rozmijanie się? Biblia, najważniejszy przekaz naszej wiary, wskazuje na serce jako miejsce spotkania człowieka z Bogiem. Z Ewangelii św. Łukasza wiemy, że "Maryja zachowywała wszystkie te sprawy [dotyczące Jej Boskiego Syna - W.S.] i rozważała je w swoim sercu" (Łk 2,19). Zawierzmy więc i my temu, co serce dyktuje. Na pewno w niczym nie uchybimy Bogu, jeżeli będziemy Go poznawali i zwracali się do Niego za pośrednictwem Najlepszej z Matek.

To przekonanie - jak sądzę - ukształtowało naszą maryjność. Jest ono - paradoksalnie - na wskroś teologiczne, chociaż należy zapewne mówić w tym przypadku o prawdzie ducha, nie litery.

Chciałbym tutaj powrócić do dwu najstarszych naszych wierszy maryjnych, o których pisałem na stronie poświęconej relacjom Biblii i literatury polskiej. Majestatyczna Bogurodzica była w każdym sformułowaniu zgodna z prawdami wiary i nawet najbardziej surowy teolog nie mógłby jej niczego zarzucić. Pozostała w naszej tradycji jako pieśń jedyna w swoim rodzaju, wyznanie wiary i jednocześnie hymn łączący cały naród. A przecież to nie Bogurodzica dała początek poezji maryjnej, tak bogatej i różnorodnej, a późniejszy Lament świętokrzyski, znany też jako Żale Matki Boskiej pod krzyżem. W nim po raz pierwszy przemówiła sama Maryja. Średniowieczny poeta wykorzystał formę misteriów pasyjnych, w których postacie dramatu opowiadały o swoich przeżyciach, zwracały się do odbiorców, powołując ich na świadków, zwierzały się z najbardziej osobistych doznań. W Lamencie, nawiązującym tematycznie do przejmującego Stabat Mater, Maryja nie tyle stoi pod krzyżem, co wypowiada przed "bracią miłą", a więc tymi wszystkimi, którzy potrafią Jej współczuć, swój niewypowiedziany ból. Najbardziej poruszające są jednak te fragmenty, w których, jakby zapominając o całym świecie, rozmawia z konającym na krzyżu umiłowanym Synem. Zwraca się do Niego najczulszymi słowami, jakie wymawiała kiedyś w betlejemskiej grocie:

Synku miły i wybrany, 
Rozdziel z matką swoją rany;
A wszelakom cię, synku miły, w swym siercu nosiła, 
A takież tobie wiernie służyła. 
Przemów k matce, bych się ucieszyła;
Bo już jidziesz ode mnie moja nadziejo miła. 
Synku, bych cię nisko miała, 
Niecoć bych ci wspomagała:
Twoja głowka krzywo wisa, tęć bych ja podparła;
Krew po tobie płynie, tęć bych ja utarła;
Picia wołasz, picia bych ci dała, 
Ale nie lza dosięc twego świętego ciała. 

Pojawiające się bodaj po raz pierwszy w naszej poezji czułe zdrobnienia (na co najmniej wiek przed Trenami Jana Kochanowskiego!), całe zwroty wyrażające zarówno ból, jak i bezbrzeżną miłość, wreszcie jakże sugestywne obrazy, na długo wyznaczyły wręcz horyzont polskiej mowy. Okazało się ponadto, że tak jak dzięki Bogurodzicy przekonaliśmy się, iż można w ojczystym języku wypowiedzieć najważniejsze prawdy teologiczne, w dwa stulecia później udało się zapisać pełnię najbardziej powszechnych człowieczych doświadczeń - miłości i cierpienia.

Te dwa fragmenty, mające wszelkie cechy apokryfu, nie budziły jeszcze nieufności teologów. Ale w zakończeniu wiersza pojawiła się strofa wystawiająca na próbę tych, którzy - jak pisał ks. Twardowski - chcieliby wszystko zrozumieć do końca. Maryja zwraca się do anioła Gabriela z zaskakującym pytaniem:

O anjele Gabryjele, 
Gdzie jest ono twe wiesiele, 
Cożeś mi go obiecował tako barzo wiele, 
A rzekący: panno, pełna jeś miłości!
A ja pełna smutku i żałości.
Sprochniało we mnie ciało i moje wszytki kości.

Gdybyśmy zastosowali do tego fragmentu miarę "litery", można byłoby zarzucić poecie, że naruszył jedną z podstawowych prawd o Matce Boskiej, która wypowiadając słowa: "otom ja służebnica Pańska, niech mi się stanie według słowa twego", przyjęła wszystko, co wiązało się z jej uczestnictwem w dziele Odkupienia. Jeżeli jednak głębiej zrozumiemy ten tekst, przekonamy się, że w niczym nie wykracza on poza to, co zostało utrwalone na kartach Ewangelii. Wszak i Chrystus, chociaż przyszedł na świat, by wypełnić wolę Ojca przez ofiarę Krzyża, nie był wolny od człowieczego leku przed cierpieniem. W Ewangelii wg św. Łukasza ten fragment został nazwany jednoznacznie jako Modlitwa i trwoga przed konaniem: "...upadł na kolana i modlił się tymi słowami: 'Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich! Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie!' Wtedy ukazał Mu się anioł z nieba i umacniał Go. Pogrążony w udręce jeszcze usilniej się modlił, a Jego pot był jak gęste krople krwi, sączące się na ziemię" (Łk 22, 41-44). Skoro Syn Boży, Bóg w ludzkiej postaci, w decydującej chwili potrzebował wsparcia "anioła z nieba", nie powinny nas dziwić cytowane słowa Maryi, tak bardzo cierpiącej, gdy bezsilna widziała swe "rozkrwawione (...) miłe narodzenie". Tym bardziej, że nie ma w nich przecież buntu, a tylko żal i smutne wspomnienie radości Zwiastowania, z której - myśląc po ludzku - nic nie zostało.

Prawda poezji, utrwalająca mowę serca, nie naruszyła w niczym prawdy teologicznej, a jedynie ukazała ją poprzez obraz, zazwyczaj bardziej przemawiający do człowieczej wrażliwości. Przekonujemy się o tym niejednokrotnie, zwłaszcza w naszym kraju, tak bardzo związanym z Maryją, uznaną wszak za Królową Polski. Poświęcamy Maryi nie tylko wiele dni świątecznych, każdą sobotę, ale i całe dwa miesiące - maj i październik. Różnią się one miedzy sobą i przez to - można powiedzieć - uzupełniają. Gdy maj, przedłużający niejako radość Zmartwychwstania, łączy się z powszechnym uwielbieniem "Pani świata" przez wszystko "co czuje - i co żyje", w październiku, dzięki rozważaniu tajemnic kolejnych części Różańca św., ogarniamy całe życie Maryi, od radości Bożego Narodzenia przez bolesną Mękę i Śmierć na krzyżu Jej Syna, po chwałę wniebowziętej i ukoronowanej Matki Zbawiciela i nas wszystkich.

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama